I. Szwajcaria pierwsze przełęcze



Tego roku długo nie mogłem się zdecydować, co zrobić ze swoimi „rowerowymi wakacjami”. Jak zwykle brak funduszy, tysiące obowiązków służbowych, pozorny brak czasu (czytaj: chęci) – to wszystko sprawiało, że nie podejmowałem żadnych działań by gdzieś wyruszyć. Aż w końcu pod koniec lipca nadszedł ten dzień. Po wieczornej toalecie wyciągnąłem z szafki zakurzoną wagę i położyłem ją na podłodze. Zrobiłem krok do przodu, dostawiłem drugą nogę. Waga wydała z siebie przeciągły jęk, elektroniczny wyświetlacz pokazał 106,2 kg. Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze i już wiedziałem – długa rowerowa wyprawa była koniecznością.

Zazwyczaj mam w rezerwie przygotowane i „rozpracowane” 3-4 wycieczki, wystarczyło więc tylko rzucić okiem na listę i wybrać jedną z nich. Tym razem nie było to trudne. Z uwagi na bardzo skromne finanse i konieczność zrzucenia niemałej ilości zbędnego ciała wybór padł na Alpy. Opracowana trasa wiodła przez 35 górskich przełęczy, z czego 20 było położonych powyżej 2 tys. m n.p.m., a to gwarantowało odpowiednią dzienną dawkę potu. Po tym wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rower jak zwykle stał przygotowany do kolejnej eskapady. Kupiłem trochę żywności i spory zapas filmów foto, spakowałem potrzebne rzeczy, przez internet zamówiłem bilet autobusowy z Krakowa do Zurychu i powrotny z Genewy (linia CHROBOT REISEN). W sobotę 3 sierpnia 2002 r. wyruszyłem na kolejną rowerową włóczęgę.


Dzień 1

Po dziewiętnastogodzinnej jeździe autobus wtoczył się na dworzec w Zurychu. Wyciągam rower z luków bagażowych (jak zwykle zmieścił się w nich bez problemu, zajmując nawet mniej miejsca niż niektóre z większych toreb innych pasażerów) i „ubieram” go w sakwy. Otwieram jeszcze butelkę przywiezionego z Polski napoju. Pod kapslem widnieje napis „Co ma być, to będzie” – niezłe hasło jak na początek wyprawy. Ruszam w drogę. Przypomina mi się moja wyprawa z 1998 roku przez najwyższe drogowe przełęcze Europy położone w Alpach, Pirenejach i Sierra Nevada. Rozpocząłem ją dokładnie z tego samego miejsca, pierwsze 100 km jadąc taką samą trasą. Nawet pogoda teraz jest podobna – niebo zachmurzone i co jakiś czas siąpi deszczyk. Jak to zwykle bywa początek jest trudny. Organizm buntuje się przed długotrwałym, dużym wysiłkiem, daje znać o sobie zmęczenie wielogodzinną podróżą autobusem. Na szczęście pierwszy dzień to jazda niemal wyłącznie po płaskim terenie. Po przejechaniu 72 km docieram do miejsca, w którym nocowałem w 1998 r. Od tego czasu nic się tu nie zmieniło – mały cypel położony nad brzegiem Jeziora Czterech Kantonów, doskonale „zamaskowany”, wydaje się być idealnym miejscem na biwak. Pomimo, że w Szwajcarii nocowanie „na dziko” jest zabronione, to odpowiednio postępując da się w ten sposób „kwaterować”. Rozbijam namiot, zażywam kąpieli w ciepłych wodach jeziora, po czym na kolację zalewam wrzątkiem zupkę chińską. No, to teraz już naprawdę czuję (i smakuję), że jestem na wyprawie.


Dzień 2

Budzik dzwoni o godz. 5.30. Wstaję godzinę później – w końcu mam przecież wakacje. Z namiotu rozpościera się ładny widok na ostre szczyty Alp. Zza nich, dokładnie na wprost wejścia do namiotu pojawia się słonko, „uśmiechając” się do mnie przyjaźnie zachęca do jazdy, do rozpoczęcia zapewne jednego z najtrudniejszych dni na wyprawie. To dziś zamierzam zdobyć pierwszą przełęcz położoną na wysokości ponad 2 tys. metrów nad poziomem morza. Ruszam po godz. 8. Na początku jedzie się całkiem dobrze. Na drodze prowadzącej wzdłuż Jeziora Czterech Kantonów często pojawiają się galerie i tunele, zawsze z oddzielnie wytyczoną ścieżką dla rowerów, doskonale oznaczoną żółtymi liniami i znakami. Słońce śmielej spogląda na świat odsłaniając coraz to piękniejsze widoki na jezioro. Nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał tego do zrobienia kilku fotek. Mijam kolejne małe i piękne szwajcarskie miasteczka – Altdorf, Erstfeld z urokliwym pomnikiem Wilhelma Tella – narodowego bohatera Szwajcarii. Docieram do Amsteg, gdzie kończy się łatwa jazda, a rozpoczyna podjazd. Przydrożna czerwona tabliczka ze znakiem roweru informuje, że mam do pokonania na dystansie 34 km różnicę wysokości 1560 metrów. Oj ciężko będzie! Co jakiś czas zatrzymuję się robiąc krótkie przerwy na odpoczynek. W Wassen mijam skrzyżowanie, na którym w 1998 roku skręciłem w kierunku przełęczy Sustenpass (2222 m n.p.m.). Tym razem jadę prosto, do Andermatt. Z braku energii zaczyna mi się już kręcić w głowie. Bułka, jabłko, drożdżówka, 1,5 litra wody z plussszem oraz kilkuminutowa drzemka na trawce pod drzewkiem, znacznie poprawiają moje samopoczucie. W dalszą trasę ruszam o godz. 15. Robi się coraz bardziej stromo, ruch na drodze jest bardzo duży. To zapewne wynik tego, że przełęcz Św. Gottharda, na którą m.in. prowadzi ta droga, jest jedną z głównych tras do Włoch. Często przejeżdżam przez galerie. W takich miejscach huk samochodów i zapach spalin są dla rowerzysty bardzo dokuczliwe. Droga wije się po zboczu wyprowadzając wyżej i wyżej. W końcu pokonuję ostatni tunel i docieram do szerokiej doliny, w której leży Andermatt. Skręcam w jego kierunku i po chwili jestem już w centrum. Spędzam tu ponad pół godziny zbierając siły na ostatni etap dzisiejszego dnia. Przede mną jeszcze 10 km podjazdu i 610 m wysokości by zdobyć przełęcz Oberalppass położoną 2065 m n.p.m. Mozolnie pokonuję kolejne serpentyny. Bardzo często robię przystanki by uspokoić oddech i tętno. Chcę również dać wytchnąć potwornie obciążonym kolanom, nie „załatwić” ich zaraz na pierwszej przełęczy i nie zakończyć w ten sposób wyprawy. Mordercza jest ta moja kuracja odchudzająca. Robi się coraz później, a ja gramolę się do góry jak jakaś „sierota”, niemal całkowicie pozbawiony sił. Wreszcie serpentyny się kończą, a nachylenie drogi łagodnieje. Jazda była by teraz łatwiejsza, ale jak na złość pojawia się mgła i zaczyna wiać porywisty wiatr. W końcu już po godz. 20 docieram pod samą przełęcz, gdzie skręcam w boczną dróżkę i rozbijam namiot. W samą porę, gdyż właśnie w tym momencie luną deszcz. Na kolację piję jedynie cudownie gorącą herbatę i natychmiast zasypiam. Śpię bardzo niespokojnie. Dookoła szaleje burza, biją pioruny. Może mnie nie trafi...?


Dzień 3

Mówi się: „nowy dzień – nowe siły”. Nie zawsze się to jednak sprawdza. Namiot zwijam w strugach ulewnego deszczu, przy temperaturze bliskiej zeru stopni C. Jadę zrobić sobie zdjęcie przy tabliczce z nazwą przełęczy; mgła przesłania niemal cały świat. Staram się jak najszybciej stąd uciec. Zjeżdżam ponownie do Andermatt, by kontynuować podróż po szwajcarskich przełęczach. 3 km za wioską docieram do skrzyżowania. W prawo prowadzi droga na słynną przełęcz Furkapass (2436 m n.p.m.), którą zdobyłem 4 lata wcześniej, prosto zaś na przełęcz Św. Gottharda, kolejną na trasie mojej tegorocznej podróży. Znak informuje, że mam na dystansie 9 km, 630 metrów różnicy wzniesień do pokonania. Jedzie mi się trochę lepiej niż wczoraj, choć w dalszym ciągu to jeszcze nie to. W każdym razie widać już postępy. Pogoda nie dokucza zbytnio. Ani upału, ani deszczu, czasem tylko podmuchy lodowatego wiatru mrożą spocone ciało. Po ok. 6 km od krzyżówki dojeżdżam do miejsca, skąd odchodzi w prawo stara droga, polecana m.in. rowerzystom, choć i auta tędy jeżdżą. Pewnym utrudnieniem jest to, że pokryta jest kostką brukową. Ponadto wije się ona bardziej niż droga główna i ma też trochę płaskich odcinków, przez co w innych miejscach trzeba się stromo wspinać. Następnym razem na pewno wybiorę drogę główną! Z dużym trudem zdobywam kolejne metry. Dookoła widać pełno świetnych miejsc na biwak, gdzie wody jest pod dostatkiem. Śmiało można by tu spędzić noc. Przejeżdżam tunelem pod główną drogą, jeszcze ostatni zakręt i docieram na przełęcz. Do właściwego miejsca nad jeziorem, gdzie jest znak z nazwą przełęczy, restauracja i cały „geszeft” trzeba zjechać jeszcze kilkaset metrów. Tak też czynię. Na początek obowiązkowe zdjęcie na tle tablicy z nazwą przełęczy i podaną wysokością. Rozmawiam tu chwilę z młodym Niemcem ze Stuttgartu, który jest w drodze do... Egiptu. Musi mieć sporo kasy skoro jedzie na pustym rowerze, mając jedynie 30-litrowy plecak, w którym na dodatek trochę miejsca zajmuje camelback. W ciągu dwóch i pół dnia przejechał już 450 km – nieźle zważywszy na to, że po drodze były „górki”. „Egipcjanin” nie chce uwierzyć, że mój bagaż waży ponad 40 kg. Próbuje podnieść rower, a po nieudanym podejściu stwierdza, że muszę być szalony, skoro jeżdżę takim „czołgiem” po wysokich przełęczach. Żegnamy się. Kolega po fachu jedzie dalej, a ja znajduję fajne miejsce za jedną z budek z pamiątkami, która osłania mnie od lodowatego wiatru. Robię tu sobie małą ucztę, na spokojnie przyglądając się otaczającemu mnie światu. Pogoda jest dziwna, to na chwilę zaświeci słońce, to znów przychodzi tak gęsta mgła, że widoczność spada do kilku metrów. Odwiedzam jeszcze restaurację, gdzie w kulturalnych warunkach korzystam z toalety. Ogarną mnie dzisiaj totalny „leń”, opóźniam dalszą jazdę do granic przyzwoitości. W końcu po godz. 16 ruszam. Tym razem nie chcę „dać się nabrać” i od razu wybieram główną drogę. Po przejechaniu 300 metrów skręcam do przydrożnej zatoczki, na skraj urwiska, by spojrzeć na otoczenie z góry. Może to ostatnia okazja, gdyż kilkaset metrów dalej droga główna prowadzi już przez galerie, wpadając następnie do tunelu. Aż dech mi zaparło! Widok wijącej się w dole jak wąż starej drogi jest fantastyczny. To jest właśnie trasa oznaczana na mapach jako szlak m.in. dla rowerzystów, prowadzący doliną Val Tremola. Pomimo, że jej nawierzchnia jest brukowana, nie mogę się oprzeć – robię w tył zwrot i udaję się na ekscytującą przejażdżkę. Zjazd po bruku okazuje się dużo łatwiejszy niż podjazd. Tak pokręconej trasy jeszcze w życiu nie widziałem! Co chwilę zatrzymuję się by pstrykać kolejne fotki. Do szczęścia brakuje mi tylko słońca. To pierwszy prawdziwy sprawdzian dla moich hamulców (cantilevery XTR’95) – jak zwykle spisują się na „piątkę”. Co jakiś czas mijają mnie samochody, które z trudem pokonują ostre zakręty. Po 14 km stromego zjazdu docieram na dół do Airolo. Tutaj drogowskaz informuje, że do przełęczy Nufenenpass, trzeciej ponaddwutysięcznej na mojej trasie mam 23 km. Przejeżdżam jeszcze kilometr do skrzyżowania, na którym zaczyna się podjazd. Na początku jest stromo. Później nachylenie drogi maleje, pozwalając mi na jazdę z prędkością 15 km/h. Jadę piękną lesistą doliną, cały czas mając w zasięgu słuchu rwący górski potok. Znów stromizna – tempo jazdy spada do 6 km/h. W końcu po prawej stronie drogi pojawia się duża zalesiona polana z kilkoma miejscami po ogniskach – wymarzony teren na biwak. Namiot rozkładam niedaleko strumienia. Za każdym razem podstawowe biwakowe czynności (rozbicie namiotu, rozłożenie materaca i śpiwora, schowanie bagażu i przykrycie roweru folią garażową) zajmują mi mniej czasu. Zażywam lodowatej kąpieli w strumieniu, robię małą przepierkę, po czym delektuję się „królewską” kolacją. Dzisiejsze menu: zupka chińska z grochowym gorącym kubkiem, herbata, kawa, batonik milky way, a na koniec kilka łyków krupniku – 40-sto procentowego dostarczyciela optymizmu. Jest godzina 22.30. Na zewnątrz lekko mży, a ja jeszcze raz upajając się przeżyciami minionego dnia zasypiam.


Dzień 4

Nie usłyszałem budzika, więc trochę zaspałem. Ale to dobrze, bo i tak pada. Gdy deszcz na chwilę osłabł wyglądam na zewnątrz i spostrzegam nad namiotem, ponad koroną lasu, wspaniałą tęczę. Nie zwlekając chwytam za aparaty i robię kilka zdjęć. Na śniadanko serwuję oczywiście „chińszczyznę”. Później herbatka i batonik – trochę energii na „dzień dobry”. Ruszam przed godz. 10. Od razu zaczyna się właściwy podjazd. Pomimo, że rano powinienem mieć dużo sił, to jakoś jazda ciężko mi idzie. Co chwilę zatrzymuję się by wytchnąć. Czyżby kryzys? Lekko mży i jest zimno. Nie spodziewałem się, że w Alpach będzie mi brakowało ciepła. Podczas wyprawy w 1998 roku było aż za gorąco, dzień za dniem powyżej 30 stopni C. Ależ ciężki jest ten podjazd, dla mnie istny koszmar. Coraz częściej nachodzą mnie myśli w stylu: „Facet, ty jesteś zdrowo szurnięty, że dobrowolnie i za własne pieniądze skazujesz się na takie męki...”. Pokonuję 100-300 metrów i robię przystanek, następny krótki odcinek i znów przerwa. I tak przez cały czas. Tym sposobem, po nadludzkim wysiłku docieram na przełęcz Nufenenpass (2478 m n.p.m.). Tutaj świat spowity jest mgłą. Jedynie co jakiś czas na tle małego jeziora pojawia się sylwetka budynku. Gdy podjeżdżam bliżej okazuje się, że to restauracja. Dla mnie to cud, oferujący bezpłatnie ciepły kąt. Wchodzę do niej i od razu spostrzegam ludzi „wcinających” np. wspaniałe, wielkie, gorące spaghetti, rozsiewające dookoła boski zapach. Żołądek w jednej chwili przykleił mi się do kręgosłupa. Przez chwilę mam nawet ochotę „rzucić się” na taką porcję, ale gdy się okazuje, że trzeba za to zapłacić równowartość ok. 50 zł, decyduję się na... łyk zimnej wody z bidonu. Fotografuję znajdujący się w okolicy jęzor lodowca, a w zasadzie to tylko jego końcówkę, która wyłania się z mgły wpadając do jeziora przegrodzonego żelbetonową zaporą. Ubieram się w ciepłe rzeczy i zaczynam jazdę w dół. Stromizna jak się patrzy! Pomimo stosunkowo niskiej temperatury dwa razy muszę się zatrzymać by ostudzić rozgrzane do granic wytrzymałości obręcze kół. Gdy polewam je wodą słychać głośny syk i obłoki pary spowijają rower. To wręcz niewiarygodne. Pierwszy raz poważnie zastanawiam się nad zmianą przedniego hamulca na tarczowy. Szczęśliwie zjeżdżam na sam dół, do otoczonej górami wioski Ulrichen, pięknie położonej w dolinie rzeki Rodan. Na skrzyżowaniu z główną drogą skręcam w lewo, jadąc w kierunku Brig. Droga niemal cały czas opada, przez co jazda to czysta przyjemność. Co jakiś czas zza chmur wygląda słońce sprawiając, że momentalnie robi się gorąco. Mijam miejscowość Fiesch, skąd można wyruszyć kolejką linową na szczyt Eggishorn (2927 m n.p.m.), jedno z najlepszych miejsc do podziwiania najdłuższego alpejskiego lodowca – Aletchgletcher. W 1998 roku z przyczyn finansowych musiałem zrezygnować z tej atrakcji, tym razem gruba warstwa chmur zakrywająca szczyt czyni wycieczkę bezsensowną. Cóż – do trzech razy sztuka. Po jakimś czasie docieram do Brig, ostatni odcinek przed miastem jadąc ścieżką dla rowerów zwaną Promenadą, poprowadzoną wybetonowanym brzegiem rzeki. W mieście od razu odnajduję drogę na przełęcz Simplonpass, którą zaplanowałem jako kolejne „dwutysięczne trofeum” podczas tegorocznej eskapady. Z centrum starego miasta wydostaję się ulicą Alte Simplonpass. Choć jest już późno chcę dziś zaliczyć jeszcze trochę podjazdu i gdzieś po drodze zanocować. Podczas przejazdu przez Ried-Brig poznaję miejscowego rowerzystę, który wybrał się na wieczorną przejażdżkę. Jakiś czas jedziemy razem, po czym nie jestem już w stanie utrzymać dużego tempa jakie narzucił (40 kg bagażu „nieco” ciąży). Wąska, bardzo stroma droga prowadzi przez las. Szwajcar powiedział mi, że z uwagi na bardzo ostre zakręty cieszy się ona dużą popularnością wśród młodych motocyklistów, którzy „katują” tu swoje maszyny. Nadzwyczaj sprawnie, choć wolno, pokonuję kolejne metry. Z coraz większym niepokojem obserwuję szybko nastające ciemności, gdyż od początku podjazdu nie było ani skrawka terenu, gdzie można by rozstawić namiot. Cały czas z jednej strony mam przepaść, z drugiej zaś strome zbocze. Na dodatek nie uświadczy tu ani grama wody. Po nastaniu zmroku jeszcze jakiś czas jadę korzystając ze świateł, aż docieram do głównej drogi, która wypada w tym miejscu z tunelu. Nie namyślając się wiele zakładam tu obozowisko, kilkaset metrów dalej nabierając wody. Choć warunki nie są dobre – bliskość drogi i wystawienie na widok z przejeżdżających aut – to przy założeniu, że zwinę się skoro świt, powinienem bez przykrych niespodzianek spędzić tę noc. Jeszcze długo siedzę przed namiotem obserwując wspaniale rozgwieżdżone niebo, dające nadzieję na piękny dzień. U mych stóp, daleko w dole, migoczą światła uśpionego Brig.


Dzień 5

Kolejny dzień wytężonej pracy. Z determinacją atakuję czwartą już ponaddwutysięczną przełęcz na trasie mojego „Tour des Alpes 2002”. Trochę ponad kilometr od startu mijam fajne stoliczki z niezłym miejscem na nocleg, a po następnych dwustu metrach kolejne, jeszcze lepsze, z możliwością „zakonspirowania” biwaku. Żałuję, że poprzedniego dnia nie podjechałem półtora kilometra dalej. Droga wznosi się w miarę łagodnie, a przynajmniej odnoszę takie wrażenie. Przejeżdżam przez imponujący most przerzucony przez głęboką dolinę. Słońce przypieka coraz bardziej, wyciskając ze mnie litry potu. Dobrze, że obficie zalesione zbocza często rzucają cień, który daje wytchnąć. W pewnym momencie mam już dosyć i chcę zrezygnować z wyjazdu na przełęcz Simplonpass. Nie leż ona bezpośrednio na trasie mojej wyprawy, a jej zdobycie miało być dla mnie dodatkową atrakcją. Staczam sam ze sobą zaciekłą walkę. W końcu żal przejechanych na darmo kilkunastu kilometrów niezłej stromizny oraz wizja utraty dodatkowych gramów ciała przeważyły szalę. Jadę dalej. Ostatnie kilka kilometrów podjazdu poprowadzono w galeriach lub tunelach, w wielu miejscach przelewają się nad nimi małe wodospady. W końcu wydostaję się na otwartą przestrzeń. Mijam świetne miejsce na odpoczynek, z zieloną trawką, kilkoma betonowymi stolikami i ujęciem cudownie zimnej, krystalicznie czystej wody. Jeszcze kilkaset metrów i staję na przełęczy. Napis na tablicy głosi – Simplonpass 2005 m n.p.m. Jest bezwietrznie, a słonko grzeje, że aż miło. Szkoda jednak, że okoliczne szczyty skrywane są przez chmury. Tylko raz na jakiś czas robią się w nich okna, przez które daje się zobaczyć błyskające bielą lodowce. Przejeżdżam na drugą stronę przełęczy, gdzie znajduje się m.in. duże, stare i w dalszym ciągu czynne hospicjum. Od drogi oddziela je tafla niewielkiego jeziora. Zawracam i przy mijanych wcześniej stoliczkach spędzam całe 3 godziny. Korzystając z pięknej pogody gotuję porządny obiad, później podziwiając piękne widoki regeneruję siły. Ależ to przyjemne nigdzie się nie spieszyć. Powrotna jazda do Brig to szaleństwo. W ekspresowym tempie „łykam” kolejne kilometry, drżąc w obawie o coraz bardziej nagrzewające się koła. Duży ciężar roweru i „jeźdźca” wymusza ciągłe hamowanie. W końcu w obawie o dętki robię 20-minutowy postój, chłodząc w tym czasie obręcze wodą. Znów były tak gorące, że nie dało się ich dotknąć. Docieram do miejsca, gdzie spędziłem poprzednią noc, ponownie kierując się na boczną drogę. Patrząc na stromiznę, którą przychodzi mi zjeżdżać aż dziw bierze, że tak sprawnie udało mi się poprzedniego dnia ją pokonać. Godzinę spędzam na urokliwym rynku w Brig, obserwując toczące się tu leniwie życie, po czym jadę dalej doliną Rodanu, wśród wzgórz pokrytych winnicami, w kierunku Sion i Martigny.

II. Francja – pogodowa ruletka


Dzień 6

No i po pogodzie! Poprzedniego dnia było tak fajnie, miło, słonecznie. W nocy jednak rozdarło się niebo i tak już leje do rana. Budzę się o godz. 6, wychylam głowę z namiotu i ... idę spać ponownie, wstając tak na dobre po godz. 8. Śniadanko, trochę oczekiwania na przerwę w deszczu i ruszam w drogę. Po jakimś czasie deszcz ustał całkowicie, choć niebo zakrywa gruba warstwa chmur. Do Martigny jadę ścieżką rowerową nr 1. Jest ona nieco dłuższa niż droga główna ale warto z niej skorzystać, gdyż wiedzie z dala od samochodów. Kilkakrotnie przejeżdżam przez sady, z czego skwapliwie korzystam. Dość szybko sakwy zapełniają się słodziutkimi gruszkami i morelami, soczystymi jabłkami. Spotykam starsze małżeństwo Niemców pielgrzymujące na rowerach do sanktuarium w Santiago de Compostella. Jakiś czas jedziemy razem mile sobie gaworząc. Tuż przed Martigny drogi nasze się rozchodzą. Oni podążają wzdłuż Rodanu, ja zaś jadę do centrum miasteczka. Nie zabawiam tu jednak długo, kierując się w stronę granicy z Francją. Przede mną dzisiaj dwie przełęcze do pokonania, nie należące może do najwyższych, ale dające „wycisk”. Trzynastokilometrowy podjazd na pierwszą z nich – Col de la Forclaz (1526 m n.p.m.) rozpoczyna się tuż za Martigny. Pierwsze kilometry to trawers porośniętego winnicami zbocza. Z każdą chwilą pojawiają się coraz ciekawsze i rozleglejsze widoki na miasteczko i dolinę Rodanu. Żal tylko, że pogoda nie dopisuje. Robię zwrot o 180 stopni i dalej w górę. Mija mnie kilku kolarzy w kolorowych trykotach. Przyjazne pozdrowienia i szybko znikają mi z oczu. Stopniowo po lewej stronie, daleko w dole, odkrywa się widok doliny, do której „wpada” droga wiodąca przez Wielką Przełęcz Św. Bernarda (2473 m n.p.m.) do Włoch. Ożywają wspomnienia. Cztery lata wcześniej o mało nie „wyzionąłem ducha” walcząc w upale z tą przełęczą. Tym razem czeka mnie zadanie zdecydowanie mniej ambitne, ale to i tak ponad kilometr przewyższenia do pokonania. Jazda idzie mi nieźle, choć chyba jeszcze zbyt często muszę robić przystanki. Po podjechaniu 7 km, w przydrożnej zatoczce zauważam dwoje ludzi, którzy przy rozkładanym stoliczku posilają się. Machają do mnie pytając czy się czegoś napiję. Przystaję chętnie na propozycję, żałując tylko nieco, że nie mieli „czegoś mocniejszego” na myśli. Wręczają mi zimną puszkę mirindy – tego było mi potrzeba! Sympatyczne małżeństwo, obecnie na wakacjach, pochodzi z St. Etienne. Mężczyzna – Bernard – nie może się nadziwić jak można pod taaaaką górę jechać na taaaak ciężkim rowerze (próbował go podnieść). Mile spędzamy czas na pogawędce, w dużej części na migi, gdyż nie znają angielskiego, a ja francuskiego. Wypijam jeszcze dwa kubki kawy, robię pamiątkowe zdjęcie i ruszam dalej, będąc przez nich filmowanym. VIVA LA FRANCE!!! – to mój okrzyk; VIVA LA POLOGNE!!! – to oni. Takiego odpoczynku potrzebowałem. Błyskawicznie pokonuję dystans jaki pozostał mi do przełęczy. Kilometr przed celem wjeżdżam w gęstą mgłę ograniczającą widoczność do kilkudziesięciu metrów. Przy tabliczce z nazwą przełęczy robię zdjęcie, ubieram się cieplej i zjeżdżam na drugą stronę. Mgła szybko się przerzedza, by po kilometrze całkowicie ustąpić. Mijam Trient – ostatnią szwajcarską miejscowość. Chwilę później po prawej stronie otwiera się widok na głęboki kanion. Po jego przeciwległym zboczu wspina się droga prowadząca do wielkiej zapory wodnej. Przydrożne tablice z wielkim zdjęciem reklamują przejazd tą trasą, aż do samej zapory, odkrytymi wagonikami kolejki. Przy ładnej pogodzie musi być to nie lada atrakcja. Swój zjazd kończę na samej granicy, którą przejeżdżam bez żadnej kontroli. Znów strugi deszczu leją się na głowę. Kolejny podjazd, tym razem łatwiejszy. Cały czas ostro pracuję, by nie tracić ciepła. Jestem już kompletnie przemoczony (sam już nie wiem czy od deszczu, czy od potu), nie mogę się zatrzymać, bo zapalenie płuc gotowe. 1,5 km przed drugą dziś na trasie przełęczą – Col des Montets (1461 m n.p.m.), wjeżdżam na teren rezerwatu przyrody, gdzie jest zakaz biwakowania. Nie jest mi to na rękę, gdyż niedługo się ściemni, a miejsc na rozbicie namiotu „na dziko” jak na lekarstwo. Chcąc nie chcąc przełęcz muszę przejechać. Znów we mgle staję na górze. Szybka fotka i jadę w dół. Mijają mnie znajomi Francuzi pozdrawiając klaksonem. Tym razem kawki już nie było. Po przejechaniu 3 km wypatruję nad strumieniem, w małym zagajniku, miejsce na biwak. Jestem już tak zniechęcony dzisiejszą pogodą, że ignoruję znaki ostrzegające przed nagłym przyborem wód w strumieniu i stawiam tu namiot. Szybko się uwijam nie chcąc dopuścić do przemarznięcia. Wskakuję do swojego domku, przebieram się w suche rzeczy, pociągam trzy solidne łyki krupniku i od razu robi mi się cieplej. Solidna, gorąca kolacyjka „po chińsku” i kolejna porcja krupniku sprawiają, że zasypiam szczęśliwy, z głębokim przekonaniem, że jutro będzie lepiej. Jak to się mówi: „Byle do wiosny”.


Dzień 7

Noc minęła bez specjalnych atrakcji, choć muszę przyznać, że kilka razy budziłem się nasłuchując czy nie nadchodzi „wielka woda”. Zjadłem śniadanko i gdy już miałem zwijać namiot rozlał się deszcz. Psia krew!!! Jest zimno i mokro. Staram się przeczekać w namiocie najgorszą ulewę, na siedząco, skulony, w półdrzemce. Ok. godz. 11 deszcz dał sobie „trochę luzu”, więc błyskawicznie zwijam mokry namiot i pakuję wszystko na rower. Już po raz kolejny mogę docenić posiadanie ekwipunku marki Ortlieb – w 100% wodoodpornych rowerowych sakw. Ruszam. Szybko okazuje się, że biwakowałem dosłownie kilkaset metrów przed miejscowością Argentiere. Chwilę po starcie docieram do osławionego Chamonix. Pełno tu ludzi i samochodów, które utworzyły nawet korek na głównej ulicy. Od razu kieruję się pod stację kolejki linowej Aiguile du Midi by spełnić swoje wielkie marzenie, zrobić to po co przybyłem do Chamonix, zrealizować jeden z głównych punktów tegorocznej wyprawy. Wsiadam na wysokości 1030 m n.p.m. do najsłynniejszej kolejki linowej na świecie i w przeciągu zaledwie 10 minut „przelatuję” nad lasami na wysokość 2317 m n.p.m. Po drodze podziwiam masyw i szczyt Mont-Blanc oraz przepiękny lodowiec Bossons. W dali w pełnym słońcu wdzięczą się Aiguille Verte, les Drus, les Aiguilles de Chamonix. W Plan de l’Aiguille przesiadam się do innej kabiny. I znów podróż trwa 10 minut. Wznoszę się niemal do nieba, osiągając wysokość 3777 m n.p.m. Przed sobą widzę seraki i końcowy język lodowca Pelerins, kilka wiszących lodowców i iglicę Aiguille du Midi. Wysiadam na szczycie północnym – Piton Nord. Ze znajdującego się tu tarasu „Chamonix” podziwiam skąpany w słońcu świat zaśnieżonych gór. By uczcić tę chwilę wypijam w tutejszej restauracji lampkę wina. Na tej wysokości nawet odrobina alkoholu wprawia w nastrój błogości. Następnie kładką zawieszoną nad bezkresną przepaścią przechodzę na sąsiedni Szczyt Centralny. Idę na taras „Mont Blanc”, skąd rozpościera się najpiękniejszy widok na szczyt Mont Blanc. Z góry mogę obserwować alpinistów, którzy jak małe mrówki, idąc jeden za drugim podążają w kierunku najwyższej góry Europy. Fantastyczny świat wysokich gór oszałamia. Z radości chce mi się wyć. Idę do windy, którą wyjeżdżam na taras umiejscowiony w najwyższym punkcie Szczytu Centralnego Aiguile du Midi, aż 3842 m n.p.m. Pełnia szczęścia. Ale to jeszcze nie koniec atrakcji. Ponownie korzystam z windy zjeżdżając w dół, by następnie przejść galerią Vallee Blanche do stacji kolejki Panoramic Mont-Blanc, odwiedzając po drodze tunel lodowy. Wsiadam do wagonika i po 5 kilometrowej linie zawiedzonej nad lodowcem Geant przejeżdżam na szczyt Helbronner (3466 m n.p.m.) położony już po włoskiej stronie masywu. Intensywność przeżyć trudno opisać słowami. Jest to niepowtarzalna podróż w samym sercu masywu Mont-Blanc, ponad sprawiającym niesamowite wrażenie krajobrazem poprzecinanym szczelinami i serakami. W czasie przejazdu kolejka zatrzymuje się pięć razy, aby umożliwić podróżnym podziwianie zachwycającej panoramy. A wszystko to widziane w pięknym słońcu, przy bezchmurnym niebie... – takie były marzenia. „Aiguile du Midi – widoczność zerowa” – tyle rzeczywistość czyli napis przed wejściem do dolnej stacji kolejki. Również najbliższe dwa dni w prognozach meteorologicznych wyglądają tragicznie. Deszcz, zimno, mgła, zero widoczności. Z ciężkim sercem mówię sobie: „żegnajcie marzenia o iglicy, przynajmniej w tym sezonie”. Nie pociesza mnie nawet fakt, że zostało mi dzięki temu trochę gotówki w portfelu (ceny biletów dla dorosłych: Chamonix – Aiguille du Midi – 33 euro w obie strony; Chamonix – Helbronner – 50 euro w obie strony). Dla poprawy nastroju funduję sobie na miejscowym rynku gorącą i bardzo smaczną pizzę za 5 euro. Zjadam ją korzystając z zadaszonej ławeczki, wcześniej trochę energii tracąc na odlepienie kawałka sera od pudełka, w którym była pizza, a które niechcący zbyt mocno ścisnąłem. Ser z kawałkami papieru nie jest nawet taki zły. W strugach deszczu opuszczam Chamonix. Przez chwilę widzę jeszcze końcówkę lodowego jęzora, który spływa z ukrytych we mgle czarnych ścian skalnych, po czym i ten widok zostaje zakryty parawanem deszczu. Docieram do głównej drogi, która sukcesywnie prowadzi w dół. Ależ tu tłok. Jest to trasa szybkiego ruchu (przyglądając się mapie nie dostrzegłem innej możliwości jazdy), co chwilę z dużą prędkością przejeżdżają obok mnie samochody. I do tego ten deszcz... Szczęśliwie docieram do Le Fayet, skręcając w miejscu, gdzie zaczyna się autostrada. I jak to w Alpach, skoro był zjazd, trzeba teraz znów jechać w górę. Mijam małą miejscowość St. Gervais les Bains, gdzie odbywa się festyn. Pełno tu ludzi i straganów, głośno grająca karuzela wabi dzieci. Kolejna miejscowość – Megeve, i kolejny festyn. Dalej zaczyna się łagodny zjazd. Dojeżdżam do skrzyżowania ze stromą drogą prowadzącą do Notre Damme de Bellecombe. Nie mam już dzisiaj ochoty ani na podjeżdżanie, ani na moknięcie, korzystam więc z faktu, że znajduje się tu kemping i płacąc 6,86 euro (w tym gorący prysznic bez ograniczeń) lokuję się na nim. Miejsce to ma dla mnie jeszcze jedną wielką zaletę – jest tu ogólnodostępna, duża suszarnia, gdzie można rozwiesić mokre rzeczy, a takich ci u mnie dostatek.


Dzień 8

Nie pada pomimo, że niebo zasnute jest chmurami i mgłą. Ruszam o godz. 9.30. Chyba po raz pierwszy od początku wyprawy wszystkie rzeczy mam suche. Niedługo jednak, gdyż po 15 minutach lunęło. Odechciewa się żyć. Po minięciu N.D. de Bellecombe wjeżdżam w wilgotną mgłę. Mam wrażenie, że słońce umarło. Po 15 km od startu, cały przemoczony, docieram na przełęcz Col des Saisies (1650 m n.p.m.). Widoczność – 50 metrów. Nachodzi mnie refleksja, poniekąd słuszna, że przy takiej pogodzie moja wyprawa traci sens. Bo co to za przyjemność zdobywać przełęcze, na których widoczność sięga zaledwie kilkudziesięciu metrów. Dla samego faktu sprawdzenia się – to nie dla mnie, etap sprawdzania się mam już dawno za sobą. Piękne widoki, to po to tu przyjechałem. Podczas zjazdu wiatr momentalnie robi swoje zmrażając mokre ręce i resztę ciała. A zjazd jest nielichy. Na asfalcie pojawiają się nazwiska znanych kolarzy – znak, że „szedł” tędy tegoroczny wyścig Tour de France. W tym momencie woda leje się już z nieba wiadrami. Jadę w dół i w dół, aż trudno uwierzyć, że przełęcz miała „zaledwie” 1650 m. Po 15 km docieram do głównej drogi, gdzie wybieram kierunek do Bourg-St. Maurice. Przejeżdżam przez Beaufort. Gdy po następnych 5 kilometrach zmagania się z zimnem, wilgocią i stromizną drogi zauważam kemping, błyskawicznie podejmuję decyzję. Choć moja dzisiejsza zdobycz kilometrowa jest marna i jest dopiero godzina 15, postanawiam tu zanocować. Żeby się nie „załatwić” szybko przebieram się w suche rzeczy, zanim jeszcze ciało nie ostygnie i nie chwycą mnie dreszcze. W strugach deszczu stawiam namiot, zagrzebuję się w śpiwór i ulegam totalnemu zniechęceniu. Mając dużo czasu na rozmyślanie zastanawiam się nad dalszą trasą wycieczki, czy jest sens dalszej wędrówki przez wysokie, przekraczające 2 tys. metrów przełęcze. Jeżeli zła pogoda ma się utrzymać, to może lepiej zmodyfikować plany i zrobić coś bardziej w tych warunkach sensownego? Deszcz coraz bardzie dudni o namiot, a mnie nachodzą coraz czarniejsze myśli. W końcu ostateczną decyzję odkładam na następny dzień. „Co ma być, to będzie” – przypomniał mi się napis, który przeczytałem pod kapslem napoju, pierwszego dnia wyprawy, tuż przed startem. Stres i złe chwile odreagowuję poprzez znaczne uszczuplenie posiadanych przeze mnie zapasów żywności. Kładąc się spać nie nastawiam nawet budzika. Niech organizm sam zadecyduje, o której chce rozpocząć nowy, zapewne koszmarny dzień.


Dzień 9

Całą noc deszcz walił w namiot jak oszalały. Kilka razy budziłem się, aż w końcu zasnąłem snem sprawiedliwego. Budzę się przed godz. 8, z trudem otwieram opuchnięte oczy. Dookoła panuje cisza. Gdy wyglądam z namiotu spostrzegam chmury, trochę mgieł, a w jednym miejscu przebija nawet słońce. Wstępują we mnie nowe siły – jest dobrze! Ruszam w trasę przed godz. 11. Choć na początku droga stromo się wznosi, prowadząc głęboką zalesioną doliną pogrążoną w cieniu, to wyraźnie widać, że wyżej dociera już słońce. Czasem udaje mi się wjechać w słoneczną „plamę”, od razu przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele. Jadąc przy wysokich skalnych ścianach wsłuchuję się w szum licznych potoków, szczególnie obfitych po ostatnich deszczach. Woda płynie po skałach, często również zalewa szosę. Po blisko 8 km osiągam przełęcz Col de Meraillet (1605 m n.p.m.). Jadąc stąd w lewo można w łatwy sposób przejechać przez przełęcz Col du Pre (1703 m n.p.m.), a dalej wąską, miejscami szutrową drogą, przedostać się na drugą stronę gór przez przełęcz Cormet d’Areches (2108 m n.p.m.). Tak też ma przebiegać moja trasa, wcześniej jednak chcę zaliczyć inną przełęcz, uważaną przez wielu za jedną z najpiękniejszych w Alpach – Cormet de Roselend. Jadę więc prosto, brzegiem przepięknego jeziora zaporowego. Jest śliczne, a jego urodę podkreśla często wyglądające zza chmur słońce. Niebiesko-zielona toń wody mieniąca się tysiącem blasków wspaniale harmonizuje z otaczającymi ją górami i lasem. Z podjazdu na przełęcz robię kilka fotek, by w końcu po 16 km od startu osiągnąć Cormet de Roselend (1968 m n.p.m.). Odwiedzam znajdujące się tu biuro informacji turystycznej, gdzie dowiaduję się, że szlak, którym planowałem jechać (przez Cormet d’Areches) jest zasypany świeżym śniegiem i w związku z tym nieprzejezdny. Mówi się trudno. Pozostaje mi przejechać na drugą stronę przełęczy. W szalonym tempie „spadam” blisko 1200 m w dół, do miejscowości Bourg-St. Maurice, ponownie napotykając na asfalcie napisy z wyścigu Tour de France, który tędy przejeżdżał. Nie mogąc się nasycić słońcem udaje mi się jeszcze przed wieczorem zaliczyć połowę z 34-kilometrowego podjazdu na najwyżej położoną alpejską przełęcz – Col de L’Iseran (2770 m n.p.m.). Nocuję na kempingu tuż za znanym narciarskim kurortem Val d’Isere, na wysokości 1850 m n.p.m.

III. Włochy – droga ośmiu przełęczy


Dzień 10

Pobudka o godz. 6. Jest zimno jak w psiarni. Nic dziwnego, przecież Val d’Isere położone jest 1850 m n.p.m. Niebo pokryte jest warstwą białych chmur, gdzieś tam wysoko ścieli się mgła. Jest duża szansa na piękny, słoneczny dzień. Gdy po obfitym śniadanku ruszam na podbój najwyższej drogowej przełęczy alpejskiej – Col de L’Iseran (2770 m n.p.m.) duże fragmenty drogi skąpane są już w słońcu. Jedynie miejscami ogromne góry rzucają lodowate cienie, broniąc gorącym promieniom dostępu do drogi. Po kilku kilometrach łagodnego podjazdu mijam zabytkowy most Pont St. Charles. Droga robi zwrot o 180 stopni i zaczyna się właściwa wspinaczka. Początkowo długo trawersuję jedno zbocze, z każdym metrem podziwiając coraz ciekawsze widoki na wioskę Val d’Isere i otaczające ją zaśnieżone szczyty. Później trasa wpada między góry, nie tracąc nic ze swojego nachylenia. Na przełęczy staję w samo południe, po 16,5 km jazdy od kempingu. Zasłużony odpoczynek, obowiązkowe zdjęcia. Przez jakiś czas obserwuję, jak co chwilę na górę docierają kolejni kolarze, głównie „ściganci”. Włosi, Francuzi, Niemcy, Czesi – każdy bez wyjątku robi sobie fotkę na tle obelisku z nazwą przełęczy i podaną wysokością. W końcu czas ruszać. Po 8 km zjazdu „na łeb, na szyję” zatrzymuję się i w płynącym wzdłuż ulicy strumieniu chłodzę obręcze kół. Słychać syk, woda momentalnie zamienia się w parę. Po kolejnych 5 km stromego zjazdu docieram do kamiennej wioski-skansenu Bonneval. Blisko dwie godziny spędzam wśród domów zbudowanych w całości z kamienia (włącznie z dachami) dużo fotografując. Jest to urokliwe, pełne turystów miejsce, bardzo wdzięczy temat do zdjęć. Dalej jadę szeroką zieloną doliną, zewsząd dochodzi zapach świeżo skoszonej trawy. Niedaleko od Lanslevillard znów robi się stromo. Serpentyny sprowadzają mnie aż do centrum wioski. Koniec tego dobrego! Tutaj zaczyna się kolejny podjazd, tym razem na przełęcz Col du Mont Cenis. Początkowo jadę skrótem, by po niedługim czasie wjechać na główną drogę. Jest bardzo szeroka, przez co wydaje się niezbyt stroma. Niestety to tylko złudzenie, dostaję porządnie w kość. Gdy docieram na przełęcz położoną 2083 m n.p.m. słońce chyli się ku zachodowi. Poruszam się dalej wzdłuż pięknego jeziora, którego większą część ogarną już cień. Rozglądam się za noclegiem. Gdzieś w połowie jeziora natrafiam na ujęcie wody pitnej, a chwilę później, tuż przed kościołem o niespotykanym kształcie trójkąta, na super miejsce na biwak. Stoi tu już kilka wozów kempingowych, są też namioty. Teren jest rozległy, gęsto usiany wielkimi głazami. Bez problemu można więc ukryć tu swój „dom”. Zapada zmrok, a ja siedząc w namiocie oddaję się ulubionemu zajęciu na wyprawie – jedzeniu, którego nigdy nie jest dosyć. Jedynie skromne racje żywnościowe, brak czasu, a przede wszystkim wielkie zmęczenie zapobiegają „wielkiemu żarciu”. Gdy tak sobie siedziałem, z namaszczeniem przeżuwając kolejny kęs ulubionego batonika usłyszałem, jak w pobliże podjechał samochód, a chwilę później rozległy się dźwięki rozkładanego namiotu. Po kilku minutach do mych uszu dobiegła... polska mowa. Rodacy!!! Bardzo sympatyczne małżeństwo z Pabianic podróżuje z 7-letnią córką Sarą po Europie. Byli już w kilku krajach, a w tym roku odwiedzili Wielką Brytanię. Wracają właśnie „na skróty” do Polski. Planują jutro przejazd tą samą, bardzo specyficzną jak na samochód trasą, którą i ja chcę pokonać. Choć zwykle z dużą rezerwą pochodzę do rodaków za granicą, to ich polubiłem od razu. Bardzo przypadł mi do gustu ich sposób na życie. Gaworzymy sobie do późnej nocy, z zainteresowaniem oglądam zaadaptowane na samochód kempingowy... tico. W tym czasie wlewam w siebie 4 kubki wyśmienitej herbaty, którą mnie poczęstowali – jakaś oryginalna mieszanka made in England.


Dzień 11

Budzik rozdarł się o godzinie 6. A by go... A tak dobrze mi się spało. W nocy było bardzo zimno, poranne bezchmurne niebo zwiastuje kolejny piękny dzień. Tak trzymać! Słońce zapala najwyższe szczyty, stopniowo obejmując coraz większy obszar. Rysiek przyszedł do mnie z wizytą. Objadając się bananami porozmawialiśmy trochę o turystyce i kilku innych sprawach. W końcu trzeba się było pożegnać. Choć jedziemy w tym samym kierunku, to jednak tico jest nieco szybsze. Po starcie jeszcze 3 km jadę wzdłuż jeziora. Mijam zaporę, po czym zaczyna się zjazd do Włoch. O ludzie! Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie tak długi i stromy. Ponad 20 km bardzo ostrego zjazdu w upale rozgrzewa obręcze do granic wytrzymałości. Aż trzykrotnie zatrzymuję się, by schłodzić je wodą, która z sykiem paruje. Docieram do Susa, przejeżdżam przez centrum miasteczka, jadę chwilę główną drogą w kierunku Torino, by następnie skręcić na trasę prowadzącą na przełęcz Colle delle Finestre. Czeka mnie 19 km podjazdu na wysokość blisko 2200 m n.p.m. Nie wiem jakim cudem mam tego dokonać zważywszy na upał i ogólną niemoc, jaka mnie w tej chwili dopadła. Mission: Impossible. Z trudem wziąłem się w garść – nie ma rady, trzeba dymać! Pierwsze 3 km to stromizna grubo przekraczająca normę przyzwoitości. Ledwie zipię, zatrzymuję się co chwilę by złapać oddech. Umieram! Skwar, ciężki rower, pot zalewający oczy. W końcu mijam ostatnie zabudowania. Jakość asfaltu się pogarsza, a droga wprowadza do lasu. Nachylenie nieco łagodnieje, ale wciąż jest bardzo trudno. Gdy tak przeżywam swoją gehennę mija mnie tico. Znajomi zatrzymują się. Jola częstuje mnie cudownie zimnym arbuzem (co za rozkosz, dzięki!), a Ryszard mówi, że nie widząc mnie po drodze myślał, że zatrzymałem się w Susa coś zjeść. Dziwi się, że w tak krótkim czasie mogłem zajechać tak daleko. Żartowniś. Gdy go uświadamiam, że do przełęczy pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów podjazdu zasępił się, przez chwilę pomyślał, po czym powiedział, że tego nie można tak zostawić. Oświadczył, że... weźmie mnie na hol. Potraktowałem to jak dobry dowcip, ale widzę, że zabrał się poważnie do działania. Z pokrowca na śpiwór wymontował dwa grube sznurki, które związał ze sobą. Jeden koniec zaczepił o zawias tylnej klapy samochodu, do drugiego końca, z braku czego innego, przywiązał drucianą szczotkę do włosów, by lepiej mi było trzymać. Byliśmy gotowi. Auto ruszyło bardzo powoli, sznurek się naprężył. Poczułem lekkie szarpnięcie i rower ruszył. Jednak po przejechaniu 30 metrów nie byłem w stanie dalej utrzymać sznurka. Rower okazał się zbyt ciężki, rękę niemal wyrwało mi z „zawiasów”. Po krótkiej debacie zdecydowaliśmy ściągnąć bagaże z roweru i zapakować je do tico. Ponownie ruszamy. Na początku jest trochę dziwnie, ale szybko się przyzwyczajam do nowej sytuacji. Wąska droga prowadzi przez las licznymi zakosami, znacznie się wznosząc. Po 11 km podjazdu kończy się chropowaty asfalt, a zaczyna droga szutrowa. Jazda jest coraz trudniejsza, gdyż na drodze leżą duże kamienie, które muszę omijać. A prędkość rozwijamy niemałą. Kilka razy zatrzymujemy się chcąc dać wytchnąć silnikowi, przy okazji podziwiamy krajobrazy. W końcu jadąc ostatni odcinek już o własnych siłach docieram na malutką przełęcz Colle delle Finestre (2176 m n.p.m.). Udało się! Dokonałem zapewne pierwszego w historii turystyki rowerowej zdobycia górskiej przełęczy przy pomocy drucianej szczotki do włosów. Ciągle chce mi się śmiać, gdy sobie przypomnę mijanych przez nas ludzi, którzy z otwartymi ustami wybałuszali oczy. Cóż to musiał być za widok! Pocieszne tico pędzące szutrową drogą pod górę, wzniecające za sobą tumany kurzu, za nim sznurek zakończony drucianą szczotką do włosów, dalej wyłaniający się z pyłu żółty rower i siedzący na nim człowiek słusznej postury w śmiesznych różowych okularach, za wszelką cenę usiłujący utrzymać równowagę ... Z przełęczy rozpościera się fantastyczny widok na wijącą się w dole drogę, którą tak niedawno przemierzaliśmy. Po drugiej stronie widać zieloną, głęboką dolinę oraz drogę trawersującą strome zbocze – następny etap mojej podróży. Korzystamy z tego, że na przełęczy są stoliki i konsumujemy lekki lunch (w końcu moi dobroczyńcy przybyli z Anglii). Rozstajemy się o godz. 18. Moi przyjaciele tym swoim tico jadą górską trasą do miasteczka Sestriere, a ja znów zostaję sam. Ponieważ od zachodu nadciąga mgła, zostawiam sobie przyjemność żeglugi po wysokich górach na następny dzień. Zastanawiam się czy nie zostać na przełęczy na noc, ostatecznie jednak decyduję się jechać dalej. Po 2,5 km zjazdu docieram do krzyżówki, gdzie wybieram drogę prowadzącą na przełęcz Assietta. Podjeżdżam jeszcze tego dnia 4,5 km. Droga to typowa stokówka trawersująca zbocze. Z jednej strony głęboka przepaść, z drugiej wysokie góry. W pewnym momencie robi się trochę przestronniej, co skwapliwie wykorzystuję na założenie obozowiska. Mam z namiotu świetny widok na okoliczne szczyty. Jest cicho, bezwietrznie i zadziwiająco ciepło jak na wysokość, na jakiej się znajduję. Obserwuję wspaniały zachód słońca, dolinę do snu utula morze mgieł. Zapada zmrok. Od czasu do czasu słychać wybuchy i gwizd ogni sztucznych. To w miejscowości położonej ponad kilometr niżej ludziska świętują, korzystają z faktu, że jutro jest 15 sierpnia, w więc dzień wolny. Rozgwieżdżone niebo i piękny duży księżyc zwiastują dobrą pogodę.


Dzień 12

Tradycyjnie już wstaję o godz. 6. Chłód, świat pochłonięty jest w półmroku. Tylko na wschodzie, ponad morzem chmur widać pomarańczową łunę. Dopiero ok. godz. 7 znajdujące się po drugiej stronie doliny szczyty otrzymują dawkę słońca. Na śniadanko – to już też tradycja – serwuję zupkę chińską z dodatkiem kremu ze szparagów. Później jeszcze szybki kisiel, herbatka i jestem gotowy do drogi. Znajduję się w regionie Piemonte, a przede mną atrakcyjna szutrowa „droga ośmiu przełęczy”. Tak ją sobie nazwałem, gdyż od przełęczy Finestre do przełęczy Basset tj. na dystansie ok. 33 km jest ich aż osiem ponaddwutysięcznych. Wspaniała widokowa trasa na górski rower. Ruszam. Początkowo droga wznosi się w miarę łagodnie, a jazda nie jest zbyt męcząca. Słońce z każdą chwilą przygrzewa coraz mocniej, widoki na dolinę zachwycają. Dużo fotografuję, przez co przemieszczam się bardzo wolno. Dwie serpentyny, prosta i wjeżdżam na teren Parco Naturale Gran Bosco di Salbertrand. Stąd jeszcze kilometr i staję na przełęczy Colle dell’ Assietta (2472 m n.pm.). Wydawało by się, że teraz powinno być w dół, a tu niespodzianka i trzeba się jeszcze wspinać ponad kilometr wokół góry Testa dell’Assietta, na szczycie której znajduje się pomnik z ptakiem i punkt widokowy. W drodze na przełęcz Assietta wody było pod dostatkiem, teraz jest z nią już problem i tak będzie do końca tej trasy. Kolejne 4,5 km jazdy to w górę, to w dół i zaliczam przełęcz Colle Lauson (2497 m n.p.m.). Przez jakiś czas miałem wgląd na drugą stronę pasma górskiego, do doliny, w której położone jest miasteczko Susa. Znów moje zamiłowanie do fotografii sprawia, że poruszam się do przodu w żółwim tempie. Fotografuję krajobrazy, kwiatki i koniki polne, z którymi kojarzyć mi się będzie ta droga. Cykanie dochodzi zewsząd. Są ich miliony, a tysiące giną pod kołami aut, motorów i rowerów, pozostawiając później suchy ślad na drodze. Następna przełęcz – Colle Blegier (2381 m n.p.m.) – to do tej pory najłatwiej zdobyta przełęcz podczas tej wyprawy. Docieram do niej jadąc lekko w dół, stokówką trawersującą zbocze od strony południowej. Licznik wskazuje 15 km od startu. Kolejne 1,8 km to stromizna jak się patrzy. Mało ducha nie wyzionę ledwie wyjeżdżając na szczyt Mt. Genevris (2536 m n.p.m.), skąd można podziwiać panoramę we wszystkich kierunkach. Kolejne 2,5 km zjazdu i już jestem na przełęczy Colle Cotte Plane (2313 m n.p.m.). Krótki podjazd i dalej jadę w dół, tym razem bardzo łagodnie, by po 3 km dotrzeć do przełęczy Colle Bourget (2299 m n.p.m.). Tutaj robię sobie pół godziny przerwy na „małe co nieco”. Upał daje się we znaki. Nie przypuszczałem, że na tej wysokości może być tak ciepło i aż strach pomyśleć jakie piekło musi być w dolinie. Ruch na trasie jest znikomy. Kilkanaście samochodów, przeważnie terenowych, po przejeździe których w ustach pozostaje nieprzyjemny smak kurzu, kilka motocykli oraz zadziwiająco mało rowerzystów. W końcu łagodnym podjazdem zdobywam ostatnią już przełęcz na trasie – Colle Basset (2497 m n.p.m.). Znajduje się tu górna stacja kolejki linowej, zapewne oblężona w sezonie zimowym. Jestem cały zakurzony, ale bardzo szczęśliwy. To była pełna wrażeń podróż trasą, którą można polecić każdemu rowerzyście. Gdy przyglądam się uważnie mapie okazuje się, że pomiędzy przełęczami Assietta i Lauson pokonałem jeszcze jedną przełęcz – Colle (2483 m n.p.m.), nawet tego nie zauważając. Jeszcze 5 km szalonego zjazdu krętą szutrową drogą i docieram do asfaltu. Jadę przez Sestriere, gdzie znajduje się kolejna przełęcz Colle di Sestriere (2033 m n.p.m.), a dalej bardzo ostro w dół, na samo dno doliny do Cesana. Im jestem niżej tym bardziej odczuwam działalność słońca. Twarz i ręce dosłownie się przypalają. W mieście obieram kierunek na Francję, znów niemal od razu zaczynając wspinaczkę. Mam dzisiaj do pokonania jeszcze jedną przełęcz – Col de Montgenevre położoną 1854 m n.p.m. Wolno, z licznymi przystankami gramolę się pod górę, skwapliwie wykorzystując każdą możliwość ukrycia się w cieniu. Dwukrotnie droga wpada do kilkusetmetrowych galerii dając upragniony chłód. Mijam typowo przygraniczną miejscowość Claviere, w której już na pierwszy rzut oka widać, że mieszkańcy robią niezły biznes na różnicach cen towarów pomiędzy Włochami i Francją. Jeszcze chwila i jestem w Montgenevre. Stąd już tylko 6 km cały czas w dół szeroką i dość ruchliwą drogą. Początkowo chciałem zanocować na kempingu w Briancon, ale w biurze informacji turystycznej, do którego trafiłem zaraz po zjeździe miła pani poinformowała mnie, że w mieście nie ma kempingów, natomiast tutaj w okolicy są dwa – w la Vachette i le Rosier. Jadę na pierwszy z nich, a tam recepcjonistka mówi mi, że nocleg kosztuje 9,95 euro. Chyba jest niepoważna, tyle szmalu za kawałek miejsca na trawie... Jadę wzdłuż rzeki, 3 km w głąb doliny le Claire do le Rosier, gdzie cena jest już do przyjęcia – 4,86 euro, w tym gorąca woda bez ograniczeń. Rozbijam namiot, a później ponad godzinę spędzam pod prysznicem, zmywając z siebie wyjątkowo grubą warstwę kurzu, jaka nagromadziła się podczas jazdy drogą ośmiu przełęczy. Później przepierka i czyszczenie roweru, którego już nie dało się dotknąć by się nie pobrudzić.

IV. Francja – dookoła Grand Canyon du Verdon


Dzień 13

Kemping opuszczam o godz. 9.30 i błyskawicznie docieram do la Vachette. Pogoda znów jest wyśmienita, słońce zaczyna mocno przypiekać. Po kilku kilometrach jazdy w dół docieram do Briancon. Jak głoszą napisy jest to ponoć najwyżej położone miasto Europy (1326 m n.p.m.). Kluczę trochę jego ulicami, jadąc za znakami Col d’Izoard, aż w końcu dojeżdżam do punktu, gdzie droga zaczyna się wznosić. Stąd jest ponad 20 km na przełęcz Col d’Izoard (2360 m n.p.m.), jedną z bardziej popularnych rowerowych przełęczy w Alpach. Doskonale świadczy o tym fakt, że przez większą część podjazdu rowerzyści mają do dyspozycji wymalowaną na asfalcie ścieżkę rowerową. Po 10 km robię sobie przerwę w miejscowości Cervieres. Jest tu ujęcie cudownie zimnej, krystalicznie czystej wody. Warto „zatankować” gdyż następne ujęcie jest dopiero w Arvieux, po drugiej stronie przełęczy. Po krótkim odpoczynku jadę dalej, by zdobyć szesnastą położoną powyżej 2 tys. m n.p.m. przełęcz podczas tej wyprawy. Pokonuję długi prosty odcinek, później jedna serpentyna i znów długa prosta. Dopiero ostatnie kilka kilometrów to jazda po zakrętach. Co jakiś czas wielkie plamy cienia na drodze dają schronienie przed bezlitosnym słońcem. Mijam restaurację Refuge Napoleon, jeszcze kilometr zmagania się ze stromizną i staję na zatłoczonej przełęczy. Znajduje się tu m.in. muzeum wyścigu Tour de France (wstęp wolny). Można obejrzeć różne pamiątki, zdjęcia, stare rowery, poczytać o historii wyścigu. W okolicy przełęczy jest obszar, gdzie można obserwować świstaki, których głośny świst dość często przeszywa powietrze. Całe rodziny zmierzają w tamtym kierunku chcąc zobaczyć te pocieszne zwierzaki. Po godzinie ruszam w dół. Przejeżdżam przez pustynię Casse Deserte, gdzie fotografuję dziwaczne formy skalne wyżłobione przez wodę i wiatr. Następnie bardzo stromym zjazdem docieram do Arvieux. Uzupełniam tu zapas wody, robię zakupy i przy stoliku z pięknym widokiem na okolicę konsumuję skromny posiłek. Niepokoi mnie widok szybko rozwijających się burzowych chmur, które zawisły nad przełęczą Col Agnel i górach w jej sąsiedztwie. Ta jedna z najwyższych alpejskich przełęczy drogowych położona 2744 m n.p.m. jest moim kolejnym celem, ale w tej sytuacji zastanawiam się, czy nie zmienić planów. Życia dla niej na pewno nie będę ryzykował. Gdy po dłuższej przerwie i w sumie 15 km zjazdu z Col d’Izoard docieram do skrzyżowania, na którym muszę zdecydować czy jechać na Col Agnel czy też dalej w dół do Guillestre, niebo nad Agnel jest już mocno przyciemnione. Decyduję się na Guillestre. Przejeżdżam przez piękny wąski wąwóz. Na wartkim nurcie przepływającego przez niego potoku walczą z żywiołem kolorowo ubrane postacie na pontonach. Pokonuję kilka krótkich tuneli, jadąc drogą zawieszoną na skraju głębokiego kanionu. Z oddali dobiegają głuche odgłosy burzy. W Guillestre nocuję na kempingu Sierre (5,25 euro) – trochę cywilizacji nie zaszkodzi. Przed snem obserwuję jeszcze ciemne chmury nadciągające ze wszystkich stron. Będzie burza – to pewne!


Dzień 14

Ranek jest pogodny. Wstaję o godz. 6, jem szybką zupkę, zwijam namiot i przed godz. 8 jestem już na drodze. Przejeżdżam przez centrum Guillestre, gdzie kupuję wielką bagietę i na dobry początek dnia przepyszne francuskie ciacho. Palce lizać! Przede mną dzisiaj nie lada wyzwanie – przełęcz Col du Parpaillon położona 2645 m n.p.m. Wjeżdżam na główną drogę i ze śpiewem na ustach mknę jak strzała. „Dobry” wietrzyk i to cudowne słoneczko, które o tej godzinie jeszcze nie grzeje, ale sprawia, że chce się żyć i działać. Po niespełna 4 km jazdy skręcam w lewo w boczną drogę D994. Wiedzie ona z dala od samochodów, znacznie wyżej niż droga główna i rozpościerają się z niej ładne widoki. Nie sposób tego przecenić. W St Andre rozpoczyna się podjazd. Do wioski Crevoux idzie mi nawet nieźle. Tutaj na skrzyżowaniu są znaki informujące, że na przełęcz przez centrum Crevoux jest 13 km, zaś jadąc prosto, przez La Chalp, jest 14 km. Oczywiście wybieram krótszą trasę. Podjeżdżam do centrum wioski, później jadę jeszcze chwilę asfaltem i skręcam w lewo na drogę szutrową, zgodnie ze wskazaniami drewnianego znaku. Wspinam się ostro, mając na widoku biegnącą niżej asfaltową trasę i La Chalp. Jest ona bardziej pokręcona, przez co dłuższa i o łagodniejszym nachyleniu. Prowadzi jednak cały czas w słońcu, ja zaś jadę przez las, ukryty przed bezlitosnymi promieniami. W końcu obie drogi się zbiegają i znów wjeżdżam na asfalt. Do przełęczy pozostało wg oznaczeń 10 km (faktycznie jest ich ponad 11 km). Jeszcze przez 2 km jadę asfaltem, aż docieram do miejsca Point du Real, gdzie w strumieniu można uzupełnić zapasy wody. Dalej jest już tylko droga gruntowa, ale szeroka i w dobrym stanie. Stromo pnie się ona po zboczach. Często, bardzo często robię przystanki dając sobie wytchnąć. Jakiś ciężki dzisiaj jest ten mój rower. Zza szczytów, przy których znajduje się przełęcz wyłaniają się ciężkie ołowiane chmury. Mam nadzieję, że uda mi się „przeskoczyć” przez góry, zanim rozpęta się burza. Jest na to duża szansa. Gdy do przełęczy pozostało mi ok. 6 km przejeżdżam obok chatki. Gdyby było źle, to najwyżej wrócę się do tego miejsca szukając schronienia. 2 km dalej jest kolejny domek, ale niestety zamieszkały. Za to po kolejnych 1,5 km trafiam na opuszczoną chatkę, kiedyś używaną zapewne przez pasterzy. Niebo nad przełęczą szybko ciemnieje, ale powinienem bez problemu zdążyć przez nią przejechać. Tak mi się jednak spodobał domek (od tyłu wchodzi się po drabince na strych – schludny, z drewnianą podłogą, z widocznymi oznakami, że daje czasem turystom schronienie), że postanawiam tu zanocować, wykorzystując wolny czas na uzupełnienie dziennika wyprawy i przygotowanie w końcu w miarę porządnego obiadu. W pobliskim strumieniu chłodzę kupioną wcześniej puszkę piwa (żałuję, że mam tylko jedną) – odrobina luksusu na tym odludziu. Z minuty na minutę rozlegają się coraz bardziej doniosłe gwizdy świstaków, wyczuwających zapewne co się święci. O godz. 18.02 rozpętało się piekło. Grzmoty biją dookoła, grad wali o blaszany dach z taką mocą, że zagłusza nawet myśli, zrywa się potężna wichura. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby taki kataklizm złapał mnie na otwartej przestrzeni. Jeszcze raz potwierdza się, że z naturą nie ma żartów i trzeba być bardzo przewidującym, zwłaszcza w górach. Schronienie jest świetne – sucho, ochrona przed wiatrem i bezpiecznie. Po niespełna 3 godzinach wszystko ucichło. Gdy wyglądam ze swej kryjówki na niebie, chmurach i otaczających mnie szczytach zachodzące słońce maluje piękne obrazy w różnych odcieniach czerwieni. Ziemia pokryta jest w wielu miejscach grubą warstwą gradowych kul. Królewska kolacja to cała menażka wyśmienitej, parującej herbaty okraszonej batonikiem bounty. „Prosto z raju” chciało by się rzec.


Dzień 15

Gdy rano wychodzę ze swojego ciepłego legowiska słońce już operuje na bezchmurnym niebie. Jak ja kocham te rześkie słoneczne poranki w wysokich górach. Człowiek ma wtedy tyle sił, ochoty do działania i wewnętrznej radości, czuje się wręcz odurzony nadmiarem szczęścia. Na śniadanie zupka chińska z bagietką, później kisiel i herbatka. Robię porządek w bagażach i bez pośpiechu ruszam przed godz. 10. Bez problemu pokonuję 2,5 km jakie pozostały mi na górę. Docieram do dużej osobliwości – tunelu Parpaillon, który przebija wysoką górę. To w nim usytuowana jest przełęcz. Pstrykam trochę zdjęć, zakładam światła i wjeżdżam do ciemnego tunelu. Ma on 3 metry szerokości i 300 metrów długości. Nawierzchnia jest ziemnista, powbijane są w nią kamienie. Po wczorajszej burzy zrobiło się niezłe błoto, miejscami woda rozlewa się na całą szerokość tunelu. Jakoś udaje mi się bez zatrzymywania przejechać tunel, choć dwukrotnie byłem zmuszony pokonać kałuże głębokie na pół koła. Po drugiej stronie spotykam Niemców podróżujących samochodem terenowym. Dowiaduję się, że tunel jest popularnym celem dla terenówek. Potwierdza się to, gdy podczas zjazdu mija mnie konwój złożony z 7 pojazdów tego typu zmierzających w górę, zmagających się z trudną technicznie drogą. Tunelem przejeżdżają praktycznie tylko samochody terenowe i rowerzyści, a także korzystają z niego piesi turyści. Mężczyzna opowiada, że był tu rok wcześniej, ale po deszczach w tunelu było tyle wody i błota, że nie dało się przez niego przejechać nawet jeepem z napędem na 4 koła. Ruszam, teraz jest już cały czas w dół. Droga jest wyboista, pełna luźnych kamieni, wymagająca ciągłego skupienia. Mimo, że całą moją uwagę pochłania lawirowanie pomiędzy przeszkodami i utrzymywanie równowagi na obładowanym rowerze, kątem oka spostrzegam na łące świstaka. Po chwili z różnych stron dobiegają charakterystyczne gwizdy – to „goście od sreberek” ostrzegają się nawzajem, zapewne przed moją obecnością. Zatrzymuję się, opieram rower o zbocze i ostrożnie podchodzę w pobliże jednej z licznych dziur w ziemi, w której przed chwilą zniknął świstak. Mam szczęście, bo po chwili oczekiwania pojawia się w niej najpierw szara główka, następnie zaś pocieszny futrzak w całości. Udaje mi się zrobić kilka fotek, zanim koleś znów niknie w norze. Po 6,5 km zjazdu zauważam fajne miejsce na biwak, gdzie stoi już kilka namiotów. Pół kilometra dalej jest restauracja, droga w tym miejscu robi się też znacznie lepsza. Zjeżdżam teraz przez las. Dużo tu dziś samochodów stojących wśród drzew. Jest niedziela – dobry czas na rodzinną wycieczkę. 13 km od tunelu docieram do miejsca, gdzie stoi kapliczka, są stoliczki i ujęcie wody. Tutaj zaczyna się asfalt. Jeszcze 6 km karkołomnego zjazdu i docieram do głównej drogi. Jadąc cały czas lekko w dół mijam Jausiers (to stąd 4 lata wcześniej wyruszyłem na podbój najwyżej położonej asfaltowej drogi Alp – Cime de la Bonette osiągającej wysokość 2802 m n.p.m.) i docieram po jakimś czasie do Barcelonnette. Przede mną do zdobycia jeszcze tylko jedna ponaddwutysięczna przełęcz – ostatnia na mojej trasie Col d’Allos (2250 m n.p.m.). Jadę jeszcze parę kilometrów za miasteczko, mijam drogę prowadzącą na inną wysoką przełęcz Col de la Cayolle (2326 m n.p.m.) i zaczyna się blisko 18-kilometrowy podjazd. Już od samego początku towarzyszą mi poustawiane przy drodze co kilometr betonowe, żółto-białe słupki z wypisaną aktualną wysokością n.p.m., dystansem jaki pozostał do przełęczy oraz jakie średnie nachylenie ma droga przez następny kilometr. Te informacje to ukłon w stronę rowerzystów zdobywających przełęcz. Doskwiera mi upał, ale zdecydowanie gorszą dla mnie plagą są muchy, które przyczepiły się do mnie jak do... W pewnym momencie gdy zatrzymałem się chcąc zrobić zdjęcie pojawiło się ich tak dużo przed obiektywem, że w wizjerze ujrzałem jedynie czarną plamę. To już przesada. Nachylenie drogi nie jest zbyt duże, przeciętnie 6-7%. Cieszy mnie, że to już ostatnia tak wysoka przełęcz. Szczerze przyznaję, że mam już trochę dość tych wspinaczek. Z drugiej strony wiem, że zaraz po powrocie do domu znów zatęsknię za tym czymś. Za wysiłkiem, za smakowaniem każdego przejechanego metra, za wsłuchiwaniem się w bicie własnego serca, słonym smakiem potu. Wiatrem we włosach, zapachem otaczającego świata, bliskim kontaktem z naturą, pięknymi krajobrazami i tym niesamowitym uczuciem wolności, które oszałamia, działa jak narkotyk... Ok. 4 km przed celem spostrzegam krzaki dzikich malin. Dorodne, soczyste owoce w dużych ilościach – takiej okazji nie mogę przepuścić. Przez 20 minut najadam się do syta. Ostatni zakręt, 200 metrów prostej i staję na przełęczy. Cały szczęśliwy, bo... pozbyłem się w końcu much. Tutaj kończy się mój alpejski etap podróży. Niedaleko stąd swój bieg zaczyna rzeka Verdon, o czym informuje stosowna tablica. Objechanie wielkiego kanionu rzeki Verdon – największego kanionu Europy, jest ostatnim rowerowym celem tej wyprawy. Głębokość kanionu waha się od 250 do 700 metrów, szerokość dna doliny ma od 8 do 90 metrów, a jego długość przekracza 26 km. Jest to jeden z cudów europejskiej przyrody. Chwilę odpoczywam na przełęczy i rozpoczynam zjazd. Droga pokręcona jest we wszystkich kierunkach, stromizna też „niczego sobie”. W miasteczku La Foux d’Allos znajdującym się u stóp przełęczy zatrzymuję się na chwilę, patrząc jak mężczyźni, kobiety i dzieci na specjalnie wytyczonych placach wysypanych żółtym piaskiem grają w Boulez. Każdemu rzutowi metalową kulą towarzyszą okrzyki i komentarze wśród obserwującej te zmagania widowni. Już wcześniej kilkakrotnie widziałem takie rozgrywki, nawet w tych najmniejszych mijanych przeze mnie miejscowościach. Z mojego punktu widzenia wygląda to na jakieś narodowe „szaleństwo” południowej Francji. W miasteczku Colmars, robię sobie krótki spacer z rowerem. Przechadzam się wąską uliczką średniowiecznego grodu otoczonego grubymi murami, stanowiącego centrum Colmars, gdzie w kamiennych domach mieszkają ludzie. W upalny dzień w tym zimnym kamiennym labiryncie można znaleźć prawdziwe ukojenie. Na nocleg zatrzymuję się zaraz za Beauvezer, rozbijając namiot tuż nad brzegiem rzeki Verdon.


Dzień 16

Dzień zaczął się dla mnie o godz. 6.15. Śniadanie „tradycyjne” – cebulowa z makaronem. Ruszam punktualnie o ósmej. Rewelacyjna jazda – cały czas lekko w dół i z wiaterkiem w plecy. Do tego pełne słońce i ten przyjemny poranny chłód... Po 22 km takiej jazdy docieram do St. Andre-les-Alpes. Stąd kieruję się do Castellane jadąc dłuższy czas nad brzegiem ładnego jeziora Castillon. Przejeżdżam przez tamę, która utworzyła jezioro, a później stromo w dół do centrum Castellane. Spędzam tu sporo czasu. Rewelacyjnie wygląda kaplica Notre Dame du Roc wzniesiona na szczycie 184-metrowej skały górującej nad miastem. Jest to główna atrakcja miasteczka, tłumnie zwiedzana przez turystów. Po południu ruszam w dalszą trasę. Mijam kilka kempingów, na których obowiązkowym wyposażeniem jest basen. Droga wzdłuż Grand Canyon du Verdon już na pierwszy rzut oka robi wrażenie. Początkowo prowadzi przy samej rzece. W wielu miejscach daje się dostrzec grupki ludzi kąpiących się i wypoczywających nad wodą. Obowiązkowym wyposażeniem zdają się być rozkładane stoliki i często stojące przy nich parasole przeciwsłoneczne. Kilkakrotnie przejeżdżam przez miejsca, gdzie skały wystają nad całą szerokość drogi. Trasa pnie się coraz wyżej, strome, bardzo wysokie skały są tak blisko, że nieraz mam wrażenie jazdy „ślepą” ulicą, zakończoną skalną ścianą. Widoki są coraz bardziej niesamowite. W końcu osiągam pierwszy punkt wysokościowo-widokowy Point Sublime. Jest tu kilka straganów, na których m.in. sprzedawany jest miód miejscowego wyrobu, jest też parking pełen samochodów. Widać, że jest to obowiązkowy przystanek na trasie wokół kanionu. Jadę dalej. Upał jest nielichy, dobrze jednak, że podczas jazdy rowerem cały czas działa „klima”. Zjeżdżam parę kilometrów, by później z kolei podobny dystans pokonać pod górę. Mijam skrzyżowanie z drogą D23. Nie mam już siły i ochoty zaliczać 23-kilometrowej pętli prowadzącej brzegiem kanionu, a osiągającej znaczne wysokości. Przy dzisiejszym upale to nie dla mnie „zabawa”. Nie pomaga nawet świadomość, że po wyprawie będę żałował, że nie zdobyłem się na ten dodatkowy wysiłek. W La Palud „szaleję” w sklepie. Kupuję puszkę zimnego piwka, kawałek arbuza, mleko i bagietkę płacąc za wszystko niecałe 5 euro. Później jeszcze chwilę jadę pod górę i zdobywam przełęcz Col d’Ayen (1032 m n.p.m.). Mijam ogromne fioletowe pole lawendy. Zapach jaki się tu unosi przyprawia o zawrót głowy. „Bezboleśnie” zaliczam jeszcze jedną przełęcz – Col de l’Olivier (711 m n.p.m.) i oczom moim ukazuje się piękny widok. Daleko w dole rzeka Verdon robi się szersza i wpada do jeziora Lac de Ste. Croix. U ujścia rzeki daje się zauważyć dużą ilość jednostek pływających – kajaków, pontonów, rowerów wodnych, łódek itp. Przy jeziorze znajdują się wypożyczalnie sprzętu pływającego, z których korzysta bardzo wiele osób, zapuszczając się później nawet kilka kilometrów w głąb kanionu. Mijam kilka punktów widokowych oferujących wspaniałą ucztę dla duszy. Droga długą pętlą sprowadza nad brzeg jeziora. Od tej strony jest super widok na ujście rzeki, która wypływa spośród ogromnych, ciasnych skał. Zatrzymuję się na chwilę na moście przerzuconym przez rzekę. Stąd jest doskonały widok na ludzi pływających na różnorakim sprzęcie lub wpław. Co odważniejsi skaczą do szmaragdowej wody z wysokich skał. Przejeżdżam przez most i pomimo licznych tablic zabraniających biwakowania na dziko postanawiam przenocować nad brzegiem jeziora. Idę na kamienistą plażę, gdzie najpierw jem kolację, a później pływam godzinę w ciepłej wodzie. Towarzyszy mi przy tym piękny zachód słońca – prawdziwa sielanka. Gdy już się nieco ściemniło, a słońce zostało zastąpione przez księżyc w pełni, oparłem rower o rosnące nad brzegiem małe drzewka, a sam rozścielam materac, śpiwór i worek biwakowy, w którym układam się do snu. Po całym upalnym dniu i noc jest gorąca, przez co długo nie mogę zasnąć. Na dodatek niedaleko stąd kilka osób urządziło sobie imprezę. Głośne radio, a do tego ktoś wytrwale przez kilka godzin przygrywa na tam-tamach. Śpiewy i krzyki przeciągają się do godz. 1 w nocy. Dopiero wówczas, sam nie wiem w którym momencie, udaje mi się zasnąć.


Dzień 17

Budzę się o godz. 7.15. W worku biwakowym jest ciemno, natomiast gdy go otwieram od razu wita mnie dzień. Cisza aż dzwoni w uszach. Szybko zwijam legowisko, trochę pływam w jeziorze, później raczę się grochówką z bagietką. Ruszam. Przejeżdżam trochę ponad kilometr i zaczyna się łagodny podjazd. Docieram do uroczej wioski Aiguines. Trochę tu fotografuję – ładne witryny sklepów, ciekawe szyldy reklamujące np. „miel” czyli miód z pyłku lawendowego lub „chevre” – marynowany kozi ser, malownicze zaułki pełne kwiatów. Aiguines jest też stolicą boules, to tutaj w XVI w. powstały pierwsze bukszpanowe kule do gry. Im wyjeżdżam wyżej, tym rozciągają się piękniejsze widoki na kanion Verdon. Podjazd jest długi, ma aż 12,5 km. Droga bardzo często prowadzi przy skalnych ścianach, nad głębokimi przepaściami. Mijam kilka punktów widokowych. Przy jednym z nich obserwuję alpinistów, wspinających się po pionowych skałach. To jeden z europejskich rajów dla miłośników tego sportu. Pokonuję krótki tunel i dojeżdżam do kolejnej atrakcji na trasie wokół kanionu – Artuby, najwyżej położonego mostu Europy zawieszonego 180 metrów nad przepaścią. Przejeżdżam przez niego i znów muszę jechać pod górę. Niewiele dalej jest kolejne atrakcyjne miejsce na trasie – Balcons de la Mescla. Jest to punkt widokowy, z którego można podziwiać głęboko w dole przełom rzeki Verdon. Tutaj żegnam się z Verdon. W niemiłosiernym upale zdobywam ostatnią już na mojej trasie przełęcz wznoszącą się ponad 1000 m n.p.m. Stąd 10 km łagodnego zjazdu do wioski Comps-s-Artuby, gdzie robię sobie dłuższą przerwę odpoczywając w cieniu rozłożystego kasztanowca. Rozmawiam chwilę z motocyklistą, który zatrzymał się tu by coś przekąsić. Kolejny facet, który próbuje podnieść mój rower, a gdy mu się ta sztuka nie udaje stwierdza, że jestem szalony. Jadąc przeważnie w dół docieram do Draguignan, gdzie wybieram trasę D557. Mijam Flayosc i tuż przed zmrokiem docieram do Salernes. Gdy na miejscowym kempingu dowiaduję się, że za nocleg trzeba zapłacić 10 euro, jadę jeszcze parę kilometrów i nocuję w zagajniku tuż przy drodze. Cicho, spokojnie, bezpiecznie, a przede wszystkim za darmo.


Zakończenie

Dotarłem w końcu do mojego 69-letniego przyjaciela Philippe Degrelle, którego poznałem w 1998 roku podczas rowerowej wspinaczki na przełęcz Col de L’Iseran. Mieszka on w Prowansji w Raphele-les-Arles oddalonym zaledwie 10 km od znanego antycznego miasta Arles, słynącego m.in. ze świetnie zachowanego koloseum oraz z osoby Van Gogha. W roku 2001 Philippe przyjechał na rowerze z Francji do mnie, do Przemyśla (w tym samym roku odbył jeszcze jedną podróż – z Arles do Jerozolimy, pokonując na rowerze 5050 km), teraz ja stawiłem się u niego. Tutaj czekały mnie prawdziwe wakacje. Zaliczyłem niezapomnianą kąpiel w Morzu Śródziemnym, podziwiałem różowe flamingi wzbijające się do lotu. Oprócz tych wspaniałości czekała mnie także kulinarna niespodzianka w postaci specjałów francuskiej kuchni. Na koniec każdego posiłku – począwszy od śniadania – obowiązkowym elementem stała się deska serów „zakrapiana” winem. Nie narzekałem. Zdążyłem poznać też zwyczaje mieszkańców Prowansji, udzielić wywiadu dla gazety La Provence i spotkać się z członkami klubu („młodzież” w podobnym wieku co Philippe, w dalszym ciągu bardzo aktywna) turystyki kolarskiej z Arles „Cyclo-Club Arliesien”, którego prezesem przez ponad 10 lat był mój przyjaciel. Po kilku dniach tej sielanki trzeba było niestety ruszać w drogę powrotną do domu. W Genewie zamieniłem środek lokomocji na autobus zmierzający do Polski, by możliwie jak najszybciej uściskać swoich najbliższych, za którymi już bardzo się stęskniłem...