Norwegia - piękność sama w sobie

Rowerem na krawędź świata

Na Przylądek Północny - Nordkapp (71° 10' 21'') postanowiłem dotrzeć w pierwszy dzień lata, a więc wtedy, gdy słońce zajmuje najwyższe położenie po północnej stronie horyzontu.

Z Krakowa wyjeżdżałem 12 czerwca na rowerze własnej budowy - w oparciu o polską ramę "Jaguara" i wyposażonym w mocne opony (Marathon Schwalbe Spezial" oraz wytrzymałe bagażniki (bardzo istotne na tamtej trasie!). Waga niezbędnego ekwipunku była dość znaczna. Wiozłem nie tylko namiot, śpiwór, karimatę ale też sporo jedzenia i odpowiednią odzież chroniącą przed deszczem i chłodem dalekiej północy.

Trasę z Krakowa aż po Rovaniemi przebyłem pociągiem, promem i znowu pociągiem. Dalej już tylko rowerem miełem przejechać 3000 km: odcinek od kręgu polarnego do Przylądka i z powrotem, wzdłuż całej Norwegii (w tym także Lofoty) do Oslo.

Pierwszą białą noc spędziłem w pociągu pokonującym 860-kilometrową trasę z Helsinek do Rovaniemi. Później, przez niemal miesiąc podróży za kołem podbiegunowym, noc zupełnie zniknęła ustępując miejsca słońcu, które przy dobrej pogodzie świeciło 24 godziny na dobę!

Kiedy wsiadałem na rower, 9 km na południe od kręgu polarnego, panowała wczesnowiosenna pogoda: temperatura około + 10° C, pierwsza zieleń traw i pąki na drzewach.

Najpierw jechałem drogą o nie najlepszej nawierzchni, wzdłuż rzeki Ounasjoki, przez kilkaset kilometrów bezludnej, podmokłej tajgi i laso-tundry. Potem wzdłuż brzegów licznych jezior, w powietrzu czystym, nasączonym zapachem lasu. Ciszę i spokój przerywał jedynie szum specyficznych rzek i potoków, które mimo że nie płyną bezpośrednio przez góry mają jednak zawsze rwący, górski charakter.

Wiodłem typowo traperski tryb życia. Polowałem z aparatem fotograficznym, na biwaki wybierałem suche miejsca i na ognisku ważyłem gorący posiłek zakończony wspaniałą herbatą na krystalicznie czystej wodzie. Tam też przyjmowałem pierwsze wizyty nocnych gości - reniferów.

Im dalej na północ tym częściej spotykałem renifery skubiące swój przysmak - chrobotek i niewielką tundrową trawkę lub wychodzące na drogę i w ostatniej chwili zauważające bezgłośnie zbliżający się rower.

Wciąż na północ. Miejscami teren płaski, miejscami mozolny podjazd - zawsze jednak fascynujące widoki. Warto było zatrzymać się na każdym moście, by popatrzeć na rzekę, jej wysokie brzegi i ogromne masy wody rwące po skalnych progach. Nieco poniżej ta sama rzeka snuje się leniwie. Na brzegach widać oznaczone miejsca do łowienia łososi i pstrągów z przygotowanym dla wędkarzy paleniskiem i drewnem, porąbanym i zabezpieczonym przed deszczem i śniegiem.

W osadzie Inari, nad jeziorem o tej samej nazwie, więcej cywilizacji. W sklepach z pamiątkami można kupić skóry, futra oraz wspaniałe poroża reniferów i łosi.

W miarę zbliżania się do granicy z Norwegią krajobraz zmieniał się z pagórkowatego na bardziej górzysty i bardziej śnieżny. U progu lata prawie nie widać wiosny.

Granicę fińsko-norweską na potężnej rzece o czterech nazwach w trzech językach - od źródeł do tego miejsca zwanej po lapońsku Anarjokka i fińsku Inarijoki, a dalej po lapońsku Tenojoki i norwesku Tana, wpadającej do fiordu Tana - przekraczam w strugach ulewnego deszczu.

Pierwszy biwak w Norwegii. Rozbijam namiot na wysokim brzegu Karasjokka, dopływie Tenojoki. Wspaniała słoneczna noc na 63°30' północnej szerokości geogr. Rano przejazd przez Karasjokk, "stolicę" norweskiej Laponii. Wielu mieszkańców ubranych jest w typowe lapońskie stroje. Za osadą zrobiło się bardzo zimno. Ciemne, ołowiane chmury zasnuwają szarą tundrę. Wieje mocny, przeciwny wiatr rozpylając lodowaty deszcz. Na szczęście w pobliżu jest czysta, pachnąca toaleta, czyli jedyny zadaszony obiekt jaki można spotkać co "ileś" kilometrów przy głównej drodze. W tym specyficznym miejscu znalazłem schronienie i po 16 godzinach czekania na poprawę pogody ruszyłem do Lakselv, małej osady położonej na południowym krańcu fiordu Porsangen, powyżej 70° szer. geogr.

Droga wiedzie jego stromym zachodnim brzegiem. Od czasu do czasu można spotkać ogromne suszarnie dorsza. Oczyszczona ryba suszona jest bezpośrednio na powietrzu. Specjalne siatki chronią ją przed morskim ptactwem. Takie ilości ryby to dla człowieka ze środka Europy niespotykany widok.

Za Lakselv krajobraz staje się bardziej surowy. Na wodach fiordu widać wyspy pełne ptactwa.

Kolejna niespodzianka na trasie. Tunel. Mam wrażenie, że nad głową przelewają się tony wody. I tak jest w rzeczywistości. Woda płynie specjalnymi rynnami, spływa też po gąbkach, którymi wyłożone są ściany. Dzięki nim można przejechać przez kilkukilometrowy tunel nie moknąc.

Za tunelem droga wycięta niczym półka w urwistym brzegu zatoki zwęża się gwałtownie. Obciążony rower zmusza do zwracania baczniejszej uwagi na trasę niż na widoki. Czuje się powiew oceanu. Do celu podróży coraz bliżej.

23 czerwca około godzinna przeprawa promem na wyspę Mageröya i.... już tylko 34 km do Nordkappu!

Do Honningsvag przybyłem o 21.30. Temperatura + 5°C, lecz wieczór bezchmurny, słoneczny. Po szybkiej kolacji, mimo całodziennego zmęczenia wsiadłem znów na rower. Kusiła szansa dotarcia na kraniec Przylądka jeszcze przed północą. Teren, przez który prowadzi droga to wznosi się, to znów opada. Dookoła połacie śniegu wielometrowej grubości. Obszar zupełnie bezludny, ale na horyzoncie widać budynek Ośrodka Przylądka Północnego i rząd kilkunastu samochodów.

24 czerwca o godzinie 23.45 stanąłem na krawędzi Europy!

Określenie to nie jest przesadne. Kilka metrów dalej już skraj urwiska. 307 metrów poniżej, u stóp pionowej ściany huczy Ocean Lodowaty, a nad nim lśni tarcza słońca. Mimo zmęczenia ogromna satysfakcja, zwłaszcza, że rzadko tak dobra w tym miejscu pogoda wynagradza wszystkie trudy podróży. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia, odwiedziny w Ośrodku, gdzie turyści otrzymują dyplom poświadczający ich pobyt i mogę udać się na zasłużony odpoczynek. Rozbiłem namiot, zabezpieczyłem go kamieniami i zasnąłem. Obudzilem się dopiero w południe, przy jeszcze piękniejszej pogodzie, w pełnym blasku słońca. Wspaniałą aure wykorzystałem na zwiedzanie każdego zakątka Nordkappu. Następnej nocy pogoda zmieniła się diametralne. Obudził mnie ogromny łomot. Wydawało się, że namiot targany huraganowym wiatrem uleci ze mną do góry i runie do oceanu. Gdy wychyliłem się na zewnątrz, zobaczyłem pędzące mgly. Słońce zniknęło bez śladu. Wichura i przenikliwe zimno zmusiły mnie do pośpiesznego odwrotu z Nordkappu.

Gdy zjeżdżałem rowerem do Honningsvag pogoda zaczęła się poprawiać. Zza chmur wyjrzało nawet słońce. Widocznie Nordkapp ma swoje humory.

Teraz mogę powiedzieć: Byłem na krawędzi świata rowerem.

Rowerem przez Lofoty

Z poczuciem dużej satysfakcji z osiągnięcia celu leżącego na 71°10'21" czyli Przylądka Nordkapp i poznania fascynującej, surowej przyrody arktycznej tej części Finnmarku, kieruję się teraz z powrotem, odtąd wyłącznie na południe. Świadomość, że każdy przebyty kilometr powinien przybliżać mnie w nieco cieplejsze rejony wyzwala nowe siły, mimo że w trzecim dniu kalendarzowego lata temperatura nie przekracza 7-8° C w południe. Na szczęście jest dosyć słonecznie w dzień, a zwłaszcza w nocą, choć wtedy nieco chłodniej.

Odcinek drogi od północnego fiordu Porsangen do osady Alta, nad fiordem o tej samej nazwie, przebiega przez najrzadziej zaludnioną okolicę Norwegii - Pustkowia Finmarksvidda. Są one jednymi z największych w Europie i przez to stanowią dużą osobliwość. Olbrzymie obszary tundry pokryte jeszcze grubą warstwą śniegu, przecięte tylko czarną linią arktycznej drogi, łagodne stoki białych wzgórz, liczne, jeszcze do końca nie roztajałe jeziora, w zagłębieniach terenu rwące rzeki pełne skaczącej z impetem po skalnych progach wody i gdzieniegdzie zarośla karłowatej brzozy, a wszystko to skąpane o północy w świetle słońca (!) sprawiało wrażenie osobliwej krainy czarów.

Tutaj, pierwszy raz w życiu, miałem okazję jechać rowerem w towarzystwie sunących równolegle do drogi śnieżnych skuterów. Przy ich pomocy mieszkający w pobliżu Lapończycy docierali do szosy od swoich odległych i ukrytych jeszcze w głębokich śniegach domków.

I znów dalej na południe, zwykle pod wiatr i przy często padającym deszczu. Droga biegnie wzdłuż brzegu, wije się serpentynami wśród nadmorskich gór, przechodzi przez liczne tunele. Gdzieniegdzie pozbawione nawierzchni odcinki drogi stanowią znaczne utrudnienie dla obciążonego bagażem roweru. Wcinające się w ląd zatoki przebywam promem. Widoki wciąż zachwycające. Z jednej strony góry pokryte śniegiem ze spadającymi nawet z kilkuset metrów wstęgami wodospadów, a z drugiej fiordy, rozległe zatoki z rojowiskami różnej wielkości skalistych wysp. W tej to właśnie części wybrzeża najlepiej widać jak bardzo rozczłonkowana jest linia brzegowa Norwegii.

Wzdłuż brzegów Rombakenfiordu docieram do Narwiku - miasta mającego ogromne znaczenie z uwagi na niezamarzający zima port, umożliwiający załadunek przywożonej tu koleją szwedzkiej rudy z Kiruny. Odwiedzam wiele miejsc upamiętniających udział Polaków w bitwie o Narwik w 1940 r., m.in. Gromsplas, Muzeum Wojny i stojacy przed nim posąg marynarza polskiego, cmentarz żołnierzy polskich w Narwik-Ankenes.

Pod tablicą z oznaczeniami odległości do różnych miejsc i miast Europy (Nordkapp - 739, Oslo - 1453, Warszawa - 2124 km) robię pamiątkowe zdjęcie. Od morza nadciągają szybko bardzo gęste i ciemne chmury niosące przykrą, lodowatą mżawkę. Pogoda, mimo że jest 5 lipca, nie przypomina lata. Temperatura spada do 5°C. Mimo nieustannie padającego deszczu ruszam dalej. W tych rejonach i tak nigdy nie wiadomo czy będzie to tylko przelotna mżawka czy też kilkudniowy "prysznic". W tej mokrej scenerii docieram do małej osady Skutvik skąd odpływam promem do Svolvear - największej miejscowości na wyspie Austvagoy, najbardziej na północ wysuniętej z całego archipelagu Lofotów. Podczas rejsu pogoda poprawia się wyraźnie, chwilami pojawia się nawet słońce oświetlając wynurzającą się na horyzoncie "ścianę lofocką" - pasmo skalistych gór o długości 100 km, które ze względu na małe odległości między wyspami wydaje się nieprzerwane.

Pierwsze kilometry na Lofotach przynoszą zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że mimo szczupłości miejsca pod budowę szosy w tak skalistym terenie, tutaj potrafiono wybudować dodatkowo osobną drogę dla rowerów! Dalsza podróż po wyspach przypomina niekiedy rowerową żeglugę. Droga przeważnie biegnie skrajem , tuż nad wodą, często po spiętych żelbetonowymi mostami wysepkach. Między wyspami Vestvagoy i Flakstadöya osobliwa niespodzianka - tunel pod dnem morskim i to z wydzieloną dla rowerów ścieżką!

Wjeżdżam do tunelu opadającą w dół drogą z obawą, niepotrzebną jak się okazało, gdyż mimo podmorskiego usytuowania, ryby w nim nie pływają, jest doskonale oświetlony i idealnie suchy. Lofoty mimo swego położenia za kręgiem polarnym, za sprawą ciepłego prądu zatokowego maja dość łagodny klimat. Sprzyja on bujnemu wzrostowi traw, a przede wszystkim hodowli owiec. Nadal jednak podstawowym zajęciem mieszkańców wysp jest rybołówstwo. Przy każdej przystani widać rzędy drewnianych konstrukcji służących do suszenia ryb, przykrytych siatką utrudniającą morskim ptakom dostęp do smakowitego i łatwego łupu. Lofoty to również raj dla wielu gatunków morskiego ptactwa, które ma tu bardzo liczne kolonie lęgowe.

Na Lofotach można też spotkać wąskie piaszczyste plaże u podnóża muru stromych gór. Również amatorzy pieszych wędrówek i skalnych wspinaczek znajdują tu dla siebie doskonałe tereny. Widziałem, że polodowcowe cyrki wokół Reine (osady rozrzuconej na wystających z morza skałach) cieszyły się uznaniem wielu alpinistów.

Sporym problemem było wyszukanie odpowiedniego miejsca na biwak, bowiem zwykle okazywało się, że nieliczne płaskie i w miarę równe łąki, to bagna i torfowiska. Dużo bardziej na rozbicie namiotu nadawały się czasami wielkie głazy o wyrównanej, suchej powierzchni. W odróżnieniu od obszarów na lądzie, Lofoty są terenem bardzo skąpo pokrytym zaroślami brzozowymi, co zupełnie nie pozwala znaleźć drewna na biwakowe ognisko.

W osadzie Moskenes moja podróż rowerem przez Lofoty dobiega końca. Stąd przeprawa promem po bardzo rozkołysanym morzu. Przez pewien czas, z oddalenia, cały archipelag prezentuje się jeszcze raz w pełnej okazałości, by w końcu zniknąć za linią horyzontu. Po prawie 3-godzinnej żegludze osada Bodo na stałym lądzie. Odtąd tylko na południe, wśród gór, wzdłuż fiordów - rowerem w krainę Trolli...

Trollstigen - droga Troli - Rowerowe wyzwanie !

Rower mknie coraz dalej i dalej na południe. Daleko za mną Nordkapp, Lofoty oraz miejsca leżące na 66°33' szerokości geograficznej, przez które przebiega linia północnego kręgu polarnego. Rejon ten w pełni odpowiada wyobrażeniom o dalekiej północy. Biegnąca tam droga wznosi się stopniowo osiągając przed samym kołem arktycznym dość znaczną wysokość, przez co utrzymują się tu nawet do 10 lipca, wielkie płaty śnieżne, a skąpa roślinność fieldowa ledwo rozpoczyna wegetację.Wystające spod śniegu rozległe zarośla arktycznej brzozy pokryte są gęsto intensywnie zielonymi liśćmi. Taki obraz na długo pozostaje w pamięci. Punkt, przez który przechodzi równoleżnik 66°33' oznaczony jest obeliskiem z odpowiednią informacją, a obok okrągłego budynku Ośrodka Koła Polarnego zbudowano samochodowy parking. Takie ucywilizowane miejsce stanowi duży kontrast z otaczającą je bezpośrednio surową pustką krajobrazu. Osobliwe jest to, że przejeżdżające obok pociągi północnej linii kolei zwalniają znacznie i głośnym sygnałem informują swych pasażerów, że oto teraz i w tym miejscu przekraczają granicę, za którą rozpościera się wyłącznie i niepodzielnie "królestwo Arktyki".

W Ośrodku otrzymuję sympatyczną pamiątkę - dyplom poświadczający przekroczenie koła podbiegunowego, po czym ruszam zostawiając za sobą tę niezwykłą, piękną choć surową, krainę nie zachodzącego o tej porze roku słońca.

Dalej na południe surowość krajobrazu nieco łagodnieje, a w rejonie fiordu Trondheim widać już farmy oraz pola z jęczmieniem i żytem. W samym Trondheim nie sposób nie zauważyć wyniosłej gotyckiej katedry, największej średniowiecznej budowli sakralnej Skandynawii.

Docieram wreszcie w rejon fiordów zachodniego wybrzeża - regionu, w którym w okresie zlodowacenia natura wyrzeźbiła wspaniałe, głębokie doliny fiordów - osobliwych odnóg morskich wcinających się nawet do 200 km w głąb górzystego lądu. Na końcu doliny Sunndalen, na skraju fiordu Tingvoll leży miasteczko Sunndalsora otoczone pięknymi wysokomi górami o kopulastych szczytach. Widoki rozpościerające się z drogi biegnącej wysoko, skrajem fiordu zapierają dech. Moim oczom ukazują się wszystkie pory roku i formy krajobrazu równocześnie, obok siebie: białe wierzchołki gór przyprószone świeżym śniegiem, poniżej odcinające się od nich wyraźną linią zarośla fieldowe i u samego dołu ciemnozielona plama wyższych drzew, a wszystko to odbijające się w błękitnym lustrze spokojnej wody i to jeszcze w pełnym blasku słońca na bezchmurnym niebie! Po prostu zachwycające!

W miasteczku Andalsnes nad fiordem Romdal widać bardzo wielu turystów z całej Europy. Nic dziwnego, gdyż jest tu końcowa stacja kolei z Oslo i tu też zaczyna się słynna droga Trollów - Trollstigveien, jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Norwegii. Łączy ona Andalsnes z pięknym fiordem Geiranger. Przejazd nią stanowi duże wyzwanie dla wielu kierowców, a tym bardziej rowerzystów. U wjazdu na drogę jest nawet obszerny kemping, gdzie każdy może wypożyczyć rower by osobiście zakosztować emocji i zmierzyć się z imponującym podjazdem. Zauważyłem jednak, że niewielu starcza siły i uporu by dojechać do końca. Trzeba przyznać, że podjazd znajdujący się na końcu 10 kilometrowej doliny Ister, otoczonej skalistymi zboczami wywołuje zdumienie i zachwyt. Biegnąca wcześniej łagodnie droga zaczyna trawersować zbocze góry po zamykającej dolinę ścianie wieloma zakosami, pokonując na przestrzeni 8 km 800 metrową różnicę wysokości . W połowie trasy droga przechodzi wąskim kamiennym mostem nad spadającymi z hukiem strumieniami wodospadu Stifgossen. Ten dziki i groźny widok nie pozwala przejechać obojętnie podążającym w górę samochodom. Każdy przystaje tu choć na chwilę by zrobić pamiątkowe zdjęcie. Rowerzysta nie potrzebuje zbyt wiele miejsca, mogę więc przystanąć dłużej by rozkoszować się tym niecodziennym widokiem. Przy tej okazji sam staje się obiektem ujęć kamer i aparatów wystawionych z samochodów. Niektórzy zachęcają nawet bym ruszył dalej służąc im za motyw zdjęć. Na całym podjeździe odczuwam z ich strony podziw, zdumienie oraz zachętę do dalszych zmagań wyrażoną gestem lub brawami. I wreszcie, ostatnim trawersem osiągam najwyższy punkt drogi położony 850 m nad widniejącym u wylotu doliny morzem. Widok stąd jeszcze rozleglejszy, a spojrzenie na wąską spiralę przebytej drogi wręcz "samolotowe". Z usytuowanego w pobliżu drogi tarasu widać bardzo dokładnie podobne do mrówek, malutkie sylwetki podjeżdżających mozolnie w górę samochodów. Wśród obserwującej ten widok międzynarodowej grupy turystów przyjmowane są nawet zakłady czy jadące w górę i na dół różnej wielkości pojazdy zdołają zmieścić się na ostrych zakrętach i węższych fragmentach i tak wąskiej drogi. Zabawa jest świetna, gdyż z wysoka wcześniej ocenić można zbliżający się niełatwy moment wyminięcia, który trudno przewidzieć będącym na różnych poziomach drogi kierowcom. Jednak każda z tych sytuacji rozstrzygana jest natychmiast i bez dyskusji nad pierwszeństwem (a u nas?). Zwykle jadący z dołu wycofują się zdyscyplinowanie umożliwiając tym z góry dalszą jazdę. W schronisku Trollheimen - Domu Trolla robię jeszcze zdjęcie z pokracznym gospodarzem. To chyba jego łaskawość pozwoliła mi tu wjechać, a trzeba przyznać iż te nadzorujące góry psotne i nie zawsze życzliwe istoty z norweskich legend nie każdemu i nie zawsze pozwalają wkraczać w swoje górskie królestwo. Spoglądam jeszcze raz w głębię przebytej doliny i stromym zjazdem ruszam na druga stronę do słynącej z uprawy truskawek doliny Meier. Jest to typowa podróż między fiordami - zwykle mozolny, kilkuset lub więcej metrowy podjazd od poziomu morza i natychmiastowy zjazd znów na ta sama wysokość.

Przeprawiam się promem na drugi brzeg fiordu Nord i ruszam w górę. Usytuowane na wysokości 600 m jezioro i łagodnie pochylone stoki okolicznych gór nie zdradzają atrakcji mających nastąpić wkrótce...

Po wyjeździe z krótkiego ciemnego tunelu, na szczycie Drogi Orłów - Orne-veien, zostaje powitany widokiem, który wprawia w zdumienie i osłupienie! Gdzieś głęboko w dole widać wąski fragment wody z wielkim pełnomorskim statkiem. Wydaje się niezrozumiałe co może robić tak duża jednostka tu, w sercu gór. Przejeżdżam dalsze kilkaset metrów i cała tajemnica wyjaśnia się. Przede mną w dole leży Geiranger jeden z najmniejszych i zarazem najbardziej urzekających fiordów. Wrzyna się on głęboko w ląd stanowiąc krętą odnogę fiordu Stor. W dali ogromne nitki wodospadu zwanego Syv Systre - Siedem Sióstr spływają z pionowego urwiska wprost do morza. Po fiordzie płynie niewielki stateczek zmierzając prosto do maleńkiej wioski Geirenger uroczo położonej na wschodnim krańcu fiordu, otoczonej stromymi skalnymi ścianami. Dalszy zjazd Drogą Orłów jest godny jej nazwy gdyż z 625 metrów wieloma serpentynami "spada" do samego zera, tuż nad powierzchnię wody. Krótkie, mocno pochylone odcinki zjazdu i niska bariera nie pozwalają ani przez moment na rozluźnienie uwagi, a przede wszystkim hamulców. Po tych emocjach jazdę rowerem zamieniam na przejażdżkę promem po fiordzie. Niezwykła podróż wśród gór, a po morzu pozwala mi przyjrzeć się z bliska stromym skalnym ścianom, z których spadają wstęgi licznych wodospadów spowitych łukami tęczy. Do bardzo interesujących należy też widok starych budynków gospodarstw rolnych porozrzucanych tuż nad urwistymi brzegami, teraz opustoszałych gdyż gospodarowanie w tak niedostępnym terenie okazało się niemożliwe. Po przeszło godzinnej żegludze, z wioski Hellesylt znów rowerowy "przeskok" do jednej z sąsiednich odnóg wielkiego fiordu Nord. Drogą dookoła fiordu, miejscami wykutą w skałach, docieram do wioski Olden u ujścia 24-kilometrowej doliny o tej samej nazwie, bramy do jęzora i serca Jostedalsbreen największego lodowca kontynentalnego Europy. Obecność w górze jego ogromnego (800 km ) cielska jest odczuwalna wszędzie wokół głębokiej doliny. Grozą napawa widok lodu czającego się na krawędziach zboczy. Na dnie zielonej doliny trudno oprzeć się wrażeniu, że jest on tu jakby nie na miejscu. Nad długim rynnowym jeziorem o krystalicznej, lodowato zimnej, wodzie urządzam biwak. Po całonocnej ulewie, rankiem podziwiam niezwykłe widoki rozstępujących się chmur i ruszam na spotkanie z jednym z głównych lodowcowych jęzorów. W osadzie Briksdal u krańca jeziora zostawiam rower i pieszo, krętą drogą wzdłuż bystrego potoku i jego licznych wodospadów docieram do samego lodu. Tak bliski kontakt z wysoką, popękaną i pełną szczelin krawędzią lodowca wzbudza ogromny respekt, zwłaszcza, że łomot spadających czasami lodowych brył uświadamia mi, że "lodowy potwór" żyje i wciąż jest w ruchu. Jego jęzor schodzi tu nisko, bo aż 150 m nad poziom morza! Jasnobłękitne lodowe bloki pływają w szarozielonkawej wodzie powstałego przed jęzorem jeziorka. Wrażenie niesamowitości otoczenia pogłębia się wieczorem w ciszy nie zakłócanej już głosami turystów. Cały dzień spędzony na obserwacji "życia" lodowego olbrzyma utrwala na długo w pamięci jego niezwykły obraz i utwierdza mnie w przekonaniu, że warto było tu przybyć.

W następnym dniu z doliny fiordu Nord - przez miasteczko Stryn - wyjeżdżam na wschód dookoła jeziora Strynvatn. Droga zaczyna się wznosić by po 25 km z poziomu 25 m ostrymi serpentynami osiągnąć 1139 m. W górnej części doliny Videdalen sceneria zimowa, mimo że jest druga połowa lipca a więc pełnia lata. Coraz węższa nitka szutrowej drogi przebija się niczym kanion przez otaczające ją kilkumetrowej wysokości ściany twardego śniegu, tzw. firnu. Na wyciętym w śniegu parkingu, pośród samochodów widzę sporo osób z nartami, a na pobliskim stoku bardzo długi wyciąg, wzdłuż którego uwija się mnóstwo kolorowych sylwetek narciarzy.

Przez następne kilometry szutrowa wąska droga wiodąca przez skalisto-śnieżną okolicę zwolna obniża się. Często widzę owce wałęsające się po górach. Kilka z nich spotykam teraz na drodze. Maszerują z przeciwka ale widząc mnie zawracają w komiczny sposób i z sobie tylko znanych powodów biegną przede mną, wyłącznie drogą, przez kilka kilometrów. W tak zabawnym towarzystwie docieram do głównej, szerokiej drogi by podążać nią - wzdłuż dużej i bystrej rzeki Otta już z dala od fiordów - w głąb rozległej, lesistej doliny Gundbrandsdalen, a potem dalej aż do samego Oslo. Tam moja rowerowa podróż po Skandynawii, a przynajmniej po jej najciekawszych lub najławtwiej dostępnych obszarach dobiegła końca.

Rower, nie będący bynajmniej szczytem nowoczesności ale dobrze przygotowany (rama "Jaguara" z 1986 roku), poddany kolejny raz ciężkiej próbie nie sprawił najmniejszego kłopotu. Dzięki użyciu mocnych i sprawdzonych opon "Marathon Schwalbe Spezial" firmy Schwalbe nie mogę "pochwalić się" nawet przebiciem dętki.

Zwiedziłem zarówno większe miasta jak i zagubione w głębi skalistych fiordów osady. Właśnie jazda rowermem pozwoliła mi bezpośrednio zetknąć się z odmienną i fascynującą przyrodą oraz różnorodnością oszałamiających pięknem krajobrazów. Olbrzymie przestrzenie odludnych pustkowi pozwoliły odpocząć i zupełnie oderwać się od gwaru i zgiełku życia naszej części Europy. Istnieją wprawdzie kraje, które można poznać w ciągu paru tygodni ale Norwegia do nich nie należy. By poznać ją dokładnie, bez pośpiechu a przede wszystkim tanio, warto tam wracać i to najlepiej rowerem!



Krzysztof Chojko